Fani serialu „Californication” zauważyli zapewne, że zespołu Eagles of Death Metal słucha 12-letnia córka głównego bohatera, co powinno zwrócić ich uwagę na przekaz Orłów. Bo o pędzeniu autostradą, do czego idealnie nadaje się ich muzyka, nie ma mowy ze względu na nieletniość, podobnie o zażywaniu substancji zmieniających świadomość. Istnieje zatem jeden motyw, dla którego biorą się do słuchania tej muzyki zbuntowane nastolatki – potężna dawka rock’n’rolla.
Eagles of Death Metal proponuje bardzo przytomne i bardzo dowcipne granie wywiedzione z pomysłu Josha Homme’a, gitarzysty grupy Kyuss (tu gra na perkusji), potem kontynuującego karierę w grupie Queens of The Stone Age i powiązanego z lokalnymi muzykami o światowej sławie z takich grup, jak A Perfect Circle, Foo Fighters, Danzig, Soundgarden itd.
Wymyślił proste granie, bardzo rytmiczne, surowe i najczęściej z dobrze słyszalnym brudem ze specyficznego ustawienia gitar i lampowych wzmacniaczy, podobne do tych, jakie wydobywali instrumentaliści czynni w latach 70. Czasem nawet wokalista Eagles of Death Metal Jesse Hughes śpiewa, jakby był dzieckiem Micka Jaggera. A więc jego słuchacze są na skrzyżowaniu glamu ze starym rockiem wyprowadzonym z zimnego Albionu na pustynie okalające Los Angeles.
Orły wymienia się również jako kontynuatorów linii zbudowanej przez zespoły pokroju ZZ Top, których trud dowodzi, że u korzeni tego wszystkiego był stary dobry blues.
Prawie cztery lata temu muzycy koncertowali u nas, supportując swoją kapelę matkę, czyli Queens Of The Stone Age. Wyrośli od tamtego czasu z żartu na pełnoprawną grupę grającego stoner rocka, który kompletnie zwala z nóg. Promują wydaną w październiku płytę „Heart On”.