Czytaj też [link=http://www.rp.pl/temat/282221.html" target="_blank]specjalny dodatek poświęcony festiwalowi[/link]
Debiutująca w tym roku impreza już pokazała dobre strony tak szerokiej formuły. Od czwartku do soboty wystąpiło dziewięć zespołów. Aż cztery to niekwestionowane gwiazdy, choć różnej wielkości. Najpierw w Sali Kongresowej grano jazz, następnie w klubie Palladium dominował blues zmieszany z rockiem, a na koniec rock połączony z funkiem i popem.
Najjaśniejszym blaskiem zaświeciło trio Medeski Martin & Wood, które na każdym koncercie z niespożytą energią tworzy w swych improwizacjach i brzmieniu coś nowego. Ambitni muzycy mają sporą grupę wiernych fanów, jednak późna pora koncertu, który skończył się o północy, mocno ich przetrzebiła. Szkoda, bo ten występ był wydarzeniem i gdyby ukazał się na płycie, byłby poszukiwany przez koneserów.
Dzień bluesowy zgromadził największą publiczność, Palladium pękało w szwach. To zasługa dwóch magnetycznych nazwisk: Joe Bonamassa i Magic Slim. Pierwszy jest wybitnym wirtuozem, drugi sędziwym muzykiem sięgającym do korzeni bluesa.
Bonamassa szalał po scenie, zadziwiając błyskotliwą techniką gry na różnych gitarach elektrycznych. Ale największy aplauz wywołał, grając na gitarze akustycznej ze zwinnością godną mistrzów flamenco. Młody amerykański muzyk – bo cóż to za wiek dla bluesmana, 32 lata – dobrze wie, jak zrobić efektowny show. Już jego pierwsza solówka zawładnęła publicznością.