Po raz ostatni wystąpił w filmie Małgorzaty Szumowskiej „Ono”. Wcielił się w rolę chorego na Alz-heimera ojca głównej bohaterki. Zagrał samego siebie – bo z tą chorobą zmagał się od dawna.
Urodzony w Krakowie w 1937 roku, tam studiował w Wyższej Szkole Teatralnej. Karierę sceniczną rozpoczął w Teatrze Słowackiego. Już dwa lata po dyplomie Bohdan Korzeniewski obsadził go jako Don Juana w sztuce Moliera i Gustawa-Konrada w „Dziadach” Mickiewicza. Następne lata przyniosły kontrakt z Teatrem Starym (1964 – 1972), gdzie zetknął się z wielkimi reżyserskimi indywidualnościami, m.in. Konradem Swinarskim, Jerzym Jarockim, Józefem Szajną.
Po raz pierwszy zobaczyłam go na początku lat 70. Najpierw w „Szewcach” jako prokuratora Scurvy’ego, potem w „Matce”. Na te spektakle specjalnie peregrynowało się do Krakowa, także ze względu na antykomunistyczne podteksty. Już wówczas Walczewski grał odmiennie niż reszta zespołu, bardziej żywiołowo, „biologicznie” zespalając się z postacią. Wydawał się niemal stworzony do groteskowo-absurdalnych wizji Witkacego.
W 1972 roku Walczewski przeprowadził się do Warszawy. Znów błysnął czołowymi rolami we Współczesnym, Ateneum, Dramatycznym. Najdłużej, bo aż dekadę (1982 – 1992) pozostał w Teatrze Studio. Wysoki, nieco przygarbiony, o charakterystycznej fizjonomii – „od zawsze” łysy, ale fascynująco męski, o błyskotliwej inteligencji. Ulubiony aktor Jerzego Grzegorzewskiego, we współpracy z tym reżyserem stworzył wiele wspaniałych kreacji. W rolach zawsze niejednoznaczny, pokrętny moralnie, często odpychający i fascynujący zarazem, histeryczny i zimny, zakompleksiony i megalomański. Typowy człowiek końca XX wieku, miotający się między piekłem a niebem. Jak Dante w autorskim przedstawieniu Szajny.
Nie stronił od komedii. Pamiętam, kiedy jako Peachum w „Operze za trzy grosze” demonstrował różne sposoby naciągania bliźnich. To był majstersztyk!