Reklama

Gwiazda w morzu goździków

Marianna Wróblewska, jedna z najoryginalniejszych w historii polskiego jazzu wokalistek, będzie gwiazdą spektaklu muzycznego „Śpiewając jazz”. Po latach występów od Jordanii po Kubę wraca na krajową scenę

Publikacja: 15.10.2009 12:10

Marianna Wróblewska

Marianna Wróblewska

Foto: Fotorzepa

Na przełomie lat 60. i 70. dobrze zapowiadającą się artystkę wzięli pod swoje skrzydła najznakomitsi polscy jazzmani. – Kładli mi do głowy jazz, aż go pokochałam – wspomina dziś Marianna Wróblewska. Zdolna wokalistka z anglojęzycznym repertuarem, a do tego piękna i świetnie ubrana dziewczyna, wkrótce okazała się idealną artystką eksportową.

Udział w koncercie „Śpiewając jazz” to jej powrót na scenę. Przed dziesięcioma laty wycofała się z życia zawodowego. – Niedługo skończę 66 lat, jestem spokojną starszą panią. Mam pod Warszawą dom i ogród. Za oknem – łąki i bażanty – mówi „Rz” Wróblewska. – Wycofałam się z branży, bo miałam dość. Ale serce nie sługa. Muzyka wciąż w nim gra i jest mi bliska.

Marianna Wróblewska urodziła się w Lipówce niedaleko Kielc. Powojenne dzieciństwo spędziła z babcią w Sosnowcu. Jako pięciolatka chodziła na lekcje fortepianu. – Jak każda panienka z dobrego domu. To było w modzie – wyjaśnia. Szło jej tak dobrze, że po roku dostała stypendium wyższe niż pensja zatrudnionej w szpitalu babci. Kiedy miała dziesięć lat, babcia zmarła. Dziewczynka trafiła do ochronki prowadzonej przez siostry zakonne. – Byłam tam trzy miesiące i przeżyłam okropne rzeczy – mówi krótko. Siostry odwiozły ją do Sopotu, gdzie mieszkała odnaleziona matka. – Nie znałam jej, miałam tylko mglistą świadomość, że gdzieś istnieje – opowiada artystka. – Dzieciństwo, podobnie jak późniejsze życie, miałam skomplikowane.

W Sopocie poszła do szkoły podstawowej, ale do muzycznej już nie. – To moja ogromna boleść. Tak zdecydowała mama. Chciała, żebym zajęła się czymś praktycznym. Trafiłam do technikum odzieżowego.

Mimo to nie straciła kontaktu z muzyką. – Nawet w strasznym komunizmie szkoły opiekowały się młodzieżą: organizowały grupy wokalne, ogniska baletowe, opłacały nauczycieli i wypożyczenie instrumentów.

Reklama
Reklama

Ale ważniejsze nauki Wróblewska pobierała u sąsiada – Czesława Niemena, wówczas studenta. Ona – nastolatka, chodziła do niego słuchać płyt winylowych i poznawać zachodnią muzykę. – Nagrania Arethy Franklin i Jamesa Browna śledziliśmy z nabożeństwem. Marzyliśmy, by śpiewać jak oni,

i staraliśmy się ich naśladować – wspomina. Niemen występował wówczas w klubie Żak. – Zbierała się tam cała jazzowa paczka. Nahorny i inni. Jazz to była undergroundowa rzecz, niesłychanie modna, pożądana.

Wróblewska tam pasowała, bo była niepokorna. – To wielka indywidualistka. Nie szła na kompromis, budziła zazdrość, miała wrogów, m.in. w radiu i telewizji – mówi „Rz” Zbigniew Dzięgiel, reżyser koncertu Wróblewskiej na Jazz Jamboree. – Była na polskiej scenie wyjątkiem. Nie tylko dzięki temu, jak odważnie i ekspresyjnie śpiewała. Szczególną wagę przywiązywała do wizerunku i stroju, teraz to się wydaje oczywiste, a wtedy było rzadkie.

Przełomowy był rok 1963. Wróblewska wystąpiła na II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie i weszła do Złotej Dziesiątki. Nagrodą była ogólnopolska trasa koncertowa z Czerwono-Czarnymi. Po powrocie przeniosła się do Warszawy, bo przyjęto ją do prowadzonego pod patronatem PAGART-u studia muzycznego. – To był roczny kurs, bardzo intensywny, mieliśmy mnóstwo zajęć, m.in. z historii muzyki. Mieszkaliśmy w Bristolu, ale proszę sobie za dużo nie wyobrażać, dostaliśmy najskromniejsze pokoje i żywiliśmy się sami. Poznałam całe liczące się środowisko muzyczne. Bez przerwy występowaliśmy – akompaniowali nam Namysłowski, Urbaniak. Koncerty odbywały się Pod Gwiazdami i Pod Papugami na Nowym Świecie. To wtedy Niemen napisał słynną piosenkę, uwiecznił właśnie ten czas.

Wróblewska o jazzie wiedziała jeszcze niewiele. – Najwięcej nauczyłam się od kolegów. Nahorny wziął mnie na stronę, powiedział: „Ty musisz śpiewać »My Funny Valentine«”. I tłukł ją ze mną tyle razy, że później już zawsze otwierałam nią koncerty.

Dzięki silnemu osadzeniu w świecie jazzu i wizytom zagranicznych menedżerów na Jazz Jamboree zaczęła koncertować poza Polską, przede wszystkim na Zachodzie. – Odniosła duży sukces – ocenia Zbigniew Dzięgiel. – Regularnie śpiewała w klubach w Szwajcarii, Niemczech, Hiszpanii.

Reklama
Reklama

– Oczywiście jeździłam i po demoludach, jednak uniknęłam chałtur gorszego gatunku – wspomina Wróblewska. – Z jazzu wyżyć się nie dało, podobnie jak ze sprzedaży płyt. Nagranie albumu to był tylko prestiż – artysta dostawał jeden egzemplarz w prezencie. Wiodłam barwne życie - myślę, że ciekawsze, ostrzejsze niż wykonawcy muzyki popularnej. Nawet wielkie gwiazdy, jak Mieczysław Fogg, do późnej starości kursowały po prowincjonalnych mieścinach. A mnie gruziński potentat goździków zrzucił tysiące kwiatów – wysypały się z przelatującego nad sceną samolotu!

Wróblewska śpiewała m.in. w USA i Skandynawii, na statkach (morskich i powietrznych), a także w egzotycznych krajach. – W Syrii byłam atrakcją – biała kobieta śpiewająca standardy jazzowe! Traktowali mnie wyjątkowo, nawet pozwolili pić szampana, co dla muzułmanek jest zakazane. A w pałacu króla Jordanii dostałam apartament z takim wyposażeniem, że bałam się czegokolwiek dotknąć.

Na początku lat 80. przeżyła najbardziej ekscytującą trasę koncertową. Poleciała na Kubę. – Było upalne lato. Jednym autobusem podróżowaliśmy my – wykonawcy; drugim – lód, rum i cytryny dla nas. Śpiewali na stadionach wypełnionych wielotysięczną publicznością. Ludzie siedzieli na zwykłych ławkach albo na ziemi, a na zapleczu sceny na artystów czekał luksus, bary i restauracje. W latach 80. i 90. koncertowała w Ameryce, Francji, Wielkiej Brytanii, m.in. z Włodzimierzem Nahornym. Choć rzadziej, śpiewała też na krajowych festiwalach.

Przez długi czas w Polsce znana była jedynie fanom jazzu, radio nie puszczało jej utworów. Trochę na przekór zaczęła więc śpiewać piosenki popularne. Odnosiła sukcesy w Opolu, wylansowała kilka przebojów, m.in. „Sprzedaj mnie wiatrowi”, „Byle bym się zakochała”, „Odpowiednia dziewczyna” i „Jak ze sobą być”. Nagrała łącznie siedem płyt, w tym kilka z polskimi utworami.

– Zjechałam pół świata, ale to w Warszawie usłyszałam najwspanialszy komplement w życiu – opowiada. – W 1971 r. na Jazz Jamboree przyjechał Duke Ellington. Był milczącym zjawiskiem w błyszczących skarpetach, przemykał między ludźmi, na nikogo nie patrzył. Podczas mojego występu kręcił się za kulisami, wreszcie wyjrzał na scenę, spojrzał na mnie i powiedział zaskoczony: „O, jesteś biała! Ale duszę masz jak ja – czarną”.

Powrót Marianny Wróblewskiej na scenę na tegorocznym Jazz Jamboree będzie drugą odsłoną cyklu „Śpiewając jazz”. Gwiazdą pierwszej była legendarna Carmen Moreno i jej wnuczka – Anna Serafińska. Teraz Wróblewskiej, która zacznie występ od „Rosmary’s Baby”, a oprócz jazzu zaśpiewa utwory bluesowe i popularne, na scenie towarzyszyć będzie Beata Przybytek. – To jedna z najpiękniej śpiewających polskich dziewczyn – mówi Zbigniew Dzięgiel. – Chcę pokazać tę niezwykłą wokalistkę, bo mimo prestiżowych nagród, uznania czytelników „Jazz Forum” i trzech świetnych płyt media jej nie rozpieszczają.

Reklama
Reklama

Gospodarzem wieczoru będzie Maciej Zakościelny – aktor i dyplomowany skrzypek. Na Jazz Jamboree zagra i zaśpiewa standardy jazzowe.

plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Kultura
Festiwal Warszawa Singera, czyli dlaczego Hollywood nie jest dzielnicą stolicy
Kultura
Tajemniczy Pietras oszukał nowojorską Metropolitan na 15 mln dolarów
Materiał Promocyjny
Firmy coraz częściej stawiają na prestiż
Reklama
Reklama