Tłumy przyciągnęła nie tylko sława tego amerykańskiego muzyka, ale i legenda jego skrzypiec. To najdroższy obecnie na świecie stradivarius z 1713 r., który kiedyś był własnością wielkiego wirtuoza – urodzonego w 1882 r. w Częstochowie Bronisława Hubermana.
Na takim instrumencie może nie należałoby grać w sali Opery Narodowej o nie najlepszej akustyce, gdzie dźwięk stradivariusa staje się zbyt przytłumiony. A jednak i w takich warunkach można poddać się urokowi skrzypiec Hubermana, ponieważ Joshua Bell wie, jak pokazać ich walory. Dlatego bardzo rozbudował wirtuozowską kadencję w pierwszej części koncertu Brahmsa, a potem na bis w wariacjach opartych na popularnej melodii amerykańskiej zaprezentował ich cudowne brzmienie, zwłaszcza w wysokich, śpiewnych tonach.
Myliłby się wszakże ten, kto sądziłby, że nie jest sztuką zagrać na tym stradivariusie najtrudniejszy nawet utwór. Joshua Bell jest bowiem wytrawnym artystą, który wie, jak bez problemów przejść przez techniczne pułapki koncertu Brahmsa. I nawet jeśli frazom brakowało czasami oddechu (zwłaszcza w drugiej części utworu), to ujął lekkością swej interpretacji.
Klasę udowodnił zaś choćby w finale pierwszej części, gdy wysokie dźwięki miały cudowną śpiewność i ani przez moment nie wpadły w wibrację, co zdarza się, gdy za Brahmsa biorą się inni artyści.
Całkowity dochód z koncertu przeznaczony był na budowę Muzeum Historii Żydów Polskich. Muzyka musiała więc długo czekać, aż skończą się liczne przemówienia, ale w końcu zwyciężyła. A ci, którzy wyszli po występie Bella, niech żałują.