Jest już taka impreza w Europie. Do Deauville w Normandii od prawie 40 lat przyjeżdżają we wrześniu największe gwiazdy hollywoodzkie. Wrocławski American Film Festival nie ma takich możliwości, ale chyba też i ambicji. Roman Gutek chce natomiast przybliżyć widzom ambitne kino zza oceanu. Filmy, które czasem trafiają do pozakonkursowych pokazów w Wenecji, Berlinie czy Cannes, ale bardzo rzadko na polskie ekrany. Obrazy pokazujące Amerykę, jakiej nie znamy.
– Są różne poziomy niezależnego kina – mówi mi autor „Szczęśliwego poety” Paul Gordon. – Niektórzy kręcą filmy za 20 mln dolarów, ale nie mają producentów z wielkich studiów, więc mówią, że bardzo im ciężko. Mój obraz kosztował 25 tysięcy dolarów i robiliśmy go z przyjaciółmi dwa lata.
„Szczęśliwy poeta” jest błyskotliwą i pełną uroku opowieścią o facecie, który w dobie fast-foodów w parku sprzedaje kanapki własnej roboty. Świeże, zdrowe, pełne warzyw. I nie wytrzymuje konkurencji. Jego skromny biznes bankrutuje. Bo świat należy dziś do korporacji z machinami reklamowymi, a nie do nieśmiałych poetów, którzy rozdają za darmo kanapki ładnym dziewczynom i zaprzyjaźnionym lumpom.
Gordon pracuje w Austin, w Teksasie. Z dala od Los Angeles, Nowego Jorku, San Francisco czy Chicago, gdzie zwykle toczy się akcja filmów komercyjnych.
I to łączy go z wieloma innymi reżyserami, którzy przyjechali do Wrocławia. W swoich filmach pokazują często Amerykę prowincjonalną, niedającą sobie rady z codziennością.