Mówimy o potężnym manifeście politycznym, ruchu społecznym, rewolucji wpisanej w utwory.
Lider grupy Chuck D nie na darmo określił hip-hop mianem CNN dla czarnych. Po latach siła rażenia jego rebelianckich, ostrych wersów stała się oczywista. Magazyn „Rolling Stone” umieścił Public Enemy na liście stu artystów wszech czasów. Słusznie, proszę wyobrazić sobie, ile potrzeba było charyzmy, żeby dać odpór fali promowanych przez korporacje, przebojowo skomponowanych gangsterskich nagrań. A do tego wypowiedzieć bolesną, niewygodną prawdę i jeszcze zyskać dzięki temu miliony fanów.
Zespół debiutował w 1987 r. albumem „Yo! Bum Rush the Show”, ale splendor przyszedł dopiero z chaotycznym „It Takes A Nation Of Millions To Hold Us Back”. Dźwięk był tam tak gęsty, że wydawało się, iż można kroić go nożem, a próbki łączone tak nierytmicznie, jakby zrobiło to dziecko, tyleż nielogicznie, co kreatywnie. A Chuck D grzmiał, piętnując brak autorytetów wśród władzy, ogłupiające medialne zamieszanie, sztucznie tworzone ikony białej popkultury. Wrażenie było silne, zbyt silne.
Rolę wentyla bezpieczeństwa odkrywał więc Flavor Flav, skandalista i grupowy błazen. Swymi niecodziennymi okularami oraz wielkim zegarem na szyi przypominał lata, w których hip-hop wyłaniał się z disco, a awangardowy strój był niemalże niezbędny.
Nie brak zarzutów, że po znakomitym „Apocalypse 91... The Enemy Strikes Black” Public Enemy stracił na swej sile rażenia. Ale w kontrze do tych opinii mamy zaskakująco dobrą, nagraną przed trzema laty płytę „How You Sell Soul to a Soulless People Who Sold Their Soul?” i pełne superlatyw relacje Polaków, którzy postanowili Public Enemy zobaczyć za granicą. W tych koncertach wciąż jest moc. Nie idźmy zatem do Stodoły, myśląc o kolejnym występie. Oczekujmy wydarzenia.