Pojawił się u was syndrom drugiej płyty? Dojmująca świadomość, że trzeba coś przeskoczyć?
Zawsze tak jest. Nagrałem już dwie drugie płyty z dwoma składami, więc wiem, co mówię. Ucieczką od tego może być tylko pójście do przodu, penetrowanie nowych przestrzeni muzycznych i słownych. Najgorsza z możliwych pułapek to kopiowanie tego, co już było. Z Ludzikami chcemy być tam, gdzie nas jeszcze nie było.
Sądząc z twoich płyt, gdy patrzysz na Warszawę, widzisz więcej niż inni. Przyglądasz się budynkom, dostrzegasz ślady choćby filozofa Franca Fiszera.
Zawsze interesowałem się historią. Gdyby nie mój fatalny nauczyciel z liceum, pewno bym ją studiował. Zniechęcił mnie jednak i teraz żałuję. Warszawa jest dziwnym miastem, bo mało mamy rzeczy starych. Po wizycie w Krakowie czy we Wrocławiu warszawiak jest zawstydzony. U siebie i znajomych zauważam więc parcie na to, by odnaleźć to, co zostało. Nie używałbym wcale wielkich słów, takich jak na przykład tożsamość. To po prostu ciekawe. Warto doszperać się czegoś, choćby o bardziej frapującym niż teraz życiu kulturalnym. Aktorzy już nie znają się z pisarzami, a pisarze z muzykami. Skoro czegoś nie masz, jakoś to sobie rekompensujesz.
„10 piosenek" to album związany ze stolicą, ale jednak mniej niż ?Telehon". Dlaczego?
To jest tak: opisując szczegół, dotykasz czegoś ogólnego. Kiedy próbujesz napisać ogół, wychodzi banał. Gdy kreślisz zwyczajną historię starszych pana i pani, którzy mieli szanse na wspólną przyszłość, ale im nie wyszło, to jesteś bliżej istoty rzeczy, niż mówiąc o wszystkim. Ludzie z innych miejscowości doceniają to, że moje piosenki przesycone są miłością do miasta, że jest tu dbałość o szczegół. Ale krążka tylko dla tych, którzy mieszkają w promieniu 40 kilometrów od PKiN, nagrać nie chciałem.