Miałam na myśli raczej karierę...
Jestem ze swojej kariery zadowolony, kocham to, co robię. I lubię ten rodzaj niepewności, co przyniesie czas, jaka będzie kolejna rola. To zawsze jest niespodzianka. Nie chciałbym tego zmieniać. Oczywiście, w grę wchodzą też ambicje. Marzysz o jakiejś roli, starasz się o nią, tylko że tak naprawdę zwykle niewiele zależy od ciebie.
Wielu brytyjskich aktorów zdecydowało się na przeprowadzkę za ocean, żeby być w centrum wydarzeń, tam robić kariery. Pan o tym nie myślał?
Przeprowadzki na stałe nie planuję. Do Los Angeles przyjeżdżają ludzie, którzy chcą spełnić swoje marzenia, odnieść sukces, często postawili wszystko na jedną kartę i są naprawdę zdeterminowani. Rywalizacja jest ogromna. W LA wszystko kręci się wokół przemysłu filmowego: scenariuszy, ról, produkcji. Tu, w Londynie, mam spokój, prywatną przestrzeń, poczucie, że jestem u siebie. Na brak pracy nie narzekam.
Po thrillerze „Czas patriotów", gdzie zagrał pan irlandzkiego terrorystę, i roli cynicznego lorda Fentona w serialu „Scarlett" stał się pan w Hollywood etatowym czarnym charakterem. Czasem udaje się panu jednak złagodzić wizerunek postacią niejednoznaczną, jak w „Planie lotu" czy „Władcy Pierścieni". Lord Stark należy do tej grupy?
Zdecydowanie. Stark jest postacią pozytywną i to jedną z niewielu w gronie bohaterów „Gry o tron". To człowiek honoru, uczciwy i zasadniczy. Spędził młodość na wojnie: pomagał przyjacielowi, królowi Robertowi, zdobyć koronę. Teraz zostaje jego doradcą, wraca na dwór. W świecie intryg, których nie rozumie, wśród ludzi dwulicowych czuje się bardzo źle. Nie wiadomo, kto tu jest wrogiem, kto ma racje i czy za chwilę „przyjaciel" nie wbije ci noża w plecy. W walce o władzę ujawniają się najgorsze ludzkie emocje, najczarniejsze żądze. Nawet zalety – poczucie obowiązku, honor, lojalność – stają się czymś względnym. Stark jest rozdarty, bo musiał zostawić rodzinę, którą bardzo kocha, żeby służyć człowiekowi, który nie jest już tym samym szlachetnym królem, jakiego znał za młodu.