Zespół należy do najlepszych wykonujących taką muzykę poza Indiami. Zyskał popularność udziałem w licznych festiwalach ulicznych, ale istnieje przede wszystkim dzięki występom na weselach rdzennych Hindusów i Sikhów, których wielu osiedliło się w Londynie. Po oryginalnej muzyce cajun, fado, flamenco i afrykańskich rytmach Era Jazzu przybliżyła swoim słuchaczom egzotykę muzyki towarzyszącej filmom produkowanym w Bollywood. A najlepsze piosenki z filmów niemal automatycznie stają się w Indiach przebojami. The Bollywood Brass Band ma więc ogromny repertuar do wyboru.
Na scenę w klubie Palladium wyszła sześcioosobowa sekcja instrumentów dętych, trzech perkusistów i muzyk obsługujący elektroniczne urządzenia i w kilku utworach grający na wielkim bębnie. Jednak to oryginalny bęben dhol uderzany z obu stron przez Jasa Daffu nadawał muzyce taneczny rytm. Mimo wielu zachęt do powstania z krzeseł i wspólnej zabawy, publiczność poderwała się dopiero w finale koncertu. Co nie znaczy, że wcześniej nie akceptowała przebojowej muzyki. Mamy taki styl słuchania muzyki, nawet najbardziej porywającej i trudno nam go zmienić.
Co innego, gdyby koncertu przyszło publiczności słuchać na stojaco. Taka forma organizacji widowni była w tym przypadku wskazana.
Bo The Bollywood Brass Band to przede wszystkim żywioł rytmów i chwytliwych melodii, które mogłyby poruszyć umierającego.
Utwory zapowiadała grająca na trąbce Kay Charlton opowiadając przy okazji o filmach, z których kolejne tematy pochodziły. Wyjaśniła też, że partie wokalne piosenek śpiewane przez kobiety wykonuje na saksofonie sopranowym Sarah Moore. Myślę, że była to wersja bardziej akceptowalna przez europejskiego słuchacza. Najbardziej ekscytujące momenty przypadły w udziale bębniarzom. Kiedy trzech z nich wspomaganych przez perkusistę stanęło na skraju sceny tworząc gęstą plątaninę rytmów, napięcie sięgnęło zenitu.