Dla „Traviaty" Verdiego teatr ma dziś jeden klucz interpretacyjny. Ponieważ nikt nie uwierzy, że miłość może nie kończyć się happy endem, bo kochanków dzieli różnica klas, inscenizatorzy zamieniają tę operę w opowieść o śmierci. Jej bohaterka jest nieuleczalnie chora, rozpaczliwie szuka zapomnienia w zabawie, chce jeszcze przeżyć prawdziwą miłość.
Reżyserzy uważają też, że widz nie jest w stanie wysłuchać kilku minut uwertury, jeśli nie towarzyszą jej sceniczne obrazki. Swój pomysł na „Traviatę" objaśniają zatem już przy muzycznym wstępie. W Operze Krakowskiej Violetta ogląda wynik tomograficznego badania. Wyrok zapadł, jedyne, co może zrobić, to nadal się bawić.
Zgodnie z tym standardem toczy się przedstawienie w reżyserii Krzysztofa Nazara. W scenach zbiorowych, w sposobie wykorzystania głównego mebla – designerskiej kanapy – widać inspirację słynną wersją Willy'ego Deckera z Salzburga z 2005 roku (obecnie do oglądania w nowojorskiej Metropolitan).
Również akt drugi – z Traviatą i Alfredem w porannym negliżu – utrzymany jest w klimatach Deckera. Dopiero w scenie balu, gdy choreografka Zofia Rudnicka ciekawie połączyła tancerzy i chórzystów, przedstawienie zyskuje własny rys.