Reklama
Rozwiń

Koncert byłego wokalisty Led Zeppelin

Rewelacyjny wokalista Robert Plant wystąpi 2 sierpnia na warszawskim Torwarze z Band of Joy - pisze Jacek Cieślak

Aktualizacja: 22.07.2011 10:20 Publikacja: 20.07.2011 19:44

Koncert byłego wokalisty Led Zeppelin

Foto: materiały prasowe

Zaśpiewa dla nas artysta z pierwszej piątki tych, którzy sprzedali najwięcej płyt na świecie. Dokładnie: 300 mln egzemplarzy, czyli tyle, ile Madonna. Lepszy wynik uzyskali jedynie The Beatles, Elvis Presley, Michael Jackson i ABBA.

Robert Plant odniósł ten spektakularny sukces pod szyldem Led Zeppelin. A mimo to ucieka przed swoimi kolegami.

– Kiedy po naszym ostatnim londyńskim koncercie zdałem sobie sprawę, że może powrócić szaleństwo, jakie towarzyszyło zeppelinowskiej dekadzie, uciekłem z garderoby do pierwszego pubu za rogiem – wyznał po występie w 2007 r. dedykowanym legendarnemu producentowi Ahmetowi Ertegunowi.

Musiał czuć gigantyczną presję, ponieważ na stronie internetowej koncertu w kolejce po bilety zalogowało się 25 mln fanów z całego świata. Zapłaciliby każde pieniądze, żeby choć raz jeszcze usłyszeć na żywo "W hole Lotta Love" czy "Stairway To Heaven". Ale dla Planta śpiewanie tych przebojów wcale nie musiało się kojarzyć z muzycznym niebem. Zawsze krytycznie oceniał próby reaktywacji kwartetu.

– To przypomina noc spędzoną w jednym łóżku z byłą żoną, z którą nie można się już kochać – powiedział po Live Aid w 1985 r.

Porównanie tym mocniejsze, że hardrockowy zespół wszech czasów kojarzy się wokaliście także z dramatem własnego małżeństwa. Rozpadło się wraz z grupą. Tajemnicę prywatnego życia wokalisty – blond cherubina, który wdarł się na rockowy szczyt wraz z diabolicznym Jimmym Page'em – wielokrotnie próbowano złamać, żeby dowieść satanistycznych treści "Stairway to Heaven". Mówiono o okultyzmie i lucyferycznym przesłaniu innych nagrań oraz ne wage'owych treściach zaczerpniętych z mitologii skandynawskiej, walijskiej, a także ze cyklu Tolkiena.

Wokalista Led Zeppelin nic sobie z tego nie robił. Załamał się po śmierci syna Karaca po infekcji żołądka, gdy ojciec koncertował w 1977 r. w Ameryce. Sława straciła czar i, choć Plant podniósł się z depresji, był to pierwszy cios, który nadwyrężył fundament zespołu. Drugim stała się śmierć Johna Bonhama, przyjaciela od młodzieńczych lat, z którym Plant jeszcze jako nastolatek tworzył grupę Band of Joy.

Determinacja Planta w ucieczce przed legendą Led Zeppelin jest bezprecedensowa. Po londyńskim show wydawać się nawet mogło, że szuka okazji do spektakularnej porażki. Odrzucając występy z Page'em, wybrał współpracę z countrową wokalistką Alison Krauss. Gdy stworzył z nią płytę "Raising Sand", większość fanów hard rocka zapewne modliła się o klęskę duetu. Tymczasem Plant odebrał pięć statuetek Grammy, w tym najważniejszą – za album roku. Gdy się zna jego upodobania, nie dziwi wcale, że wybrał kameralną muzykę. Zawsze się oburzał, gdy brytyjską grupę uważano za heavymetalową. Powtarzał, że trzecia część jej nagrań jest akustyczna.

W ostatnim czasie musiał się wykazać stalowymi nerwami w rozgrywce o niezależność, ponieważ Page co rusz wystawiał go na pokuszenie. Najpierw przez rok nagrywał nowy album Zeppelinów bez wokalisty, apotem zaprosił do studia Stevena Tylera z Aerosmith.

O wszystkich tych rozgrywkach dowiadujemy się po fakcie. Ale wyobraźmy sobie, co czuje artysta znajdujący się pod taką presją: moralnie szantażowany i korumpowany, bo przecież padła propozycja 200 mln dolarów za występy z dawnymi kolegami. Mick Jagger, który tak jak Plant próbował solowej kariery, w podobnych sytuacjach zawsze karnie wracał w szeregi Stonesów.

– A ja nie chcę się przyłączać do bandy znudzonych starców podążającej tropem The Rolling Stones – powiedział lider Band of Joy.

Wierność muzycznym przekonaniom trzeba docenić, tym bardziej że nie zawsze wiązały się z tym splendory. Pamiętam, jak Plant otwierał show Stinga na zabłoconej warszawskiej Gwardii. A jednak wolał własną akustyczno-folkową muzykę igrę na harmonijce ustnej od oklasków na największych stadionach świata. Teraz też występuje – ledwie – dla kilku tysięcy widzów. Można powiedzieć, że tuła się po obrzeżach show-biznesu i Europy. Jednak pogranicza są mu bliskie. Motywy z Sahary i gór Atlasu, dźwięki z Marakeszu i Timbuktu zawsze inspirowały jego muzykę i śpiew.

Płyta nagrana z Alison Krauss, a także zeszłoroczny album Band of Joy zawierają nowe interpretacje znanych już piosenek, co podtrzymuje stereotyp, że wokalista był tylko głosem Zeppelinów pozbawionym kompozytorskiego talentu. Tymczasem już na pierwszej solowej płycie "Pictures at Eleven" (1983) znalazły się rewelacyjne utwory –"Slow Dancer" i niezwykle u nas popularne "Moonlight in Samosa".

Oczywiście podczas koncertów fani mają okazję wysłuchać również zeppelinowskich hitów. Jednak w nowych aranżacjach. Tak jakby Plant chciał powiedzieć, że bogowie hard rocka już nigdy nie powrócą i liczy się tylko to, co teraz.

Zaśpiewa dla nas artysta z pierwszej piątki tych, którzy sprzedali najwięcej płyt na świecie. Dokładnie: 300 mln egzemplarzy, czyli tyle, ile Madonna. Lepszy wynik uzyskali jedynie The Beatles, Elvis Presley, Michael Jackson i ABBA.

Robert Plant odniósł ten spektakularny sukces pod szyldem Led Zeppelin. A mimo to ucieka przed swoimi kolegami.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Kultura
Pod chmurką i na sali. Co będzie można zobaczyć w wakacje w kinach?
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem