Tadeusz Różewicz wciąż żyje! Taką informacją trzeba by rozpoczynać wszystkie serwisy kulturalne i dyskusje o teatrze. Ostatnio można bowiem odnieść wrażenie, że Polska o Różewiczu raczej nie pamięta. Wolimy obchodzić Rok Miłosza, napawać się Herbertem, chociaż mamy na wyciągnięcie dłoni dzieło Różewicza najbliższe współczesnemu człowiekowi.
Nie chodził nigdy na koturnach antyku albo pod rękę z Panem Cogito jak Herbert, a zamiast wykładać polską literaturę w Kalifornii wzorem Miłosza, tworzył ją tu – bardzo współczesną. Nikt tak jak on nie przewidział szaleństwa mediów, kpiąc z ich głupoty i powierzchowności. Nikt tak jak on nie zajął się wątkiem śmietnika współczesnej kultury, uznając, że najważniejszy dziś jest „zawsze fragment". Świat jest bowiem pokawałkowany, a kultura również podlega recyklingowi. W najlepszym razie. Zawsze może bowiem być uznana za śmietnisko, z którego nie da się nic wygrzebać.
Zaskakując nas co jakiś czas tomami poezji lub też zgadzając się na wydanie korespondencji – ostatnio z Jerzym
Nowosielskim, w której dał wyraz rozwijanej również w wierszach fascynacji sztukami pięknymi – powinien być inspiracją dla teatru. Jego awangardowa dramaturgia i dziś mogłaby pchnąć polską scenę do przodu. Uwolnić od naśladowania Zachodu.
– Teatr powinien zadbać o zdrowie, ale ja już tego nie zrobię, nie jestem ministrem zdrowia do spraw teatralnych, urodziłem się w 1921 roku i skończyłem swój romans z Melpomeną – powiedział „Rz". – W zbiorze moich dramatów są propozycje nowych scenariuszy – próby wyjścia poza naturalizm czy nawet hipernaturalizm w teatrze, który polega na tym, że ktoś załatwia się w toalecie i wszyscy muszą to podziwiać, bo on umrze za rok na AIDS, raka czy białaczkę – a ma tylko sraczkę. Nawet „Kartoteki rozrzuconej" nikt nie przeczytał poważnie, bo gdyby przeczytał, toby nasz parlament wyglądał inaczej.