Żeby dobrze zrozumieć, dlaczego ta premiera na festiwalu w Wexford stała się wydarzeniem, trzeba nie tylko ocenić spektakl, ale i odświeżyć znajomość z "Marią" Romana Statkowskiego, bo kto zna tę operę? Spoczywa od dawna w zapomnieniu, jak cała kontuszowo-szlachecka historia, w żaden sposób niepomagająca zrozumieć dzisiejszych problemów.
W Wexford też nie ma karabel ani pasów słuckich, festiwalowa publiczność obejrzała je kilkanaście lat temu, gdy wystawiono "Straszny dwór", ale przeszedł on bez echa. Co innego teraz, "Marię" przyjęto gorąco, o przedstawieniu mówi się, że poruszające i może się odnosić do zdarzeń w wielu krajach.
"Maria", wywiedziona z romantycznej powieści Malczewskiego, zmieniła się jednak nie do poznania. Zamiast dumnego Wojewody, który nie może pogodzić się z faktem, że jego syn poślubił córkę Miecznika, mamy generała oraz solidarnościowego działacza. Zamiana pozornie szokująca, ale jeśli dodamy, że w oryginale Wojewoda każe swym zaufanym porwać synową i sprawić, by zniknęła bez śladu, ta uwspółcześniona wersja zaczyna rysować się prawdopodobnie.
Reżyser Michael Gieleta przeniósł akcję w czas stanu wojennego. Czarno-białe zdjęcia ulic polskich miast, prezentowane podczas uwertury, budują klimat. Jest szaro, ponuro, przygnębiająco, a potęguje to pierwsza scena w gabinecie Wojewody z posępnym, PRL-owskim orłem w tle.