Maciej Stuhr – rozmowa Jacka Cieślaka

Z Maciejem Stuhrem rozmawia Jacek Cieślak

Publikacja: 24.12.2011 00:10

Maciej Stuhr – rozmowa Jacka Cieślaka

Foto: ROL

Rz: Jest staropolski zwyczaj stawiania na wigilijnym stole jednego wolnego talerza, by ugościć zbłąkanego wędrowca. Jednak pewnie wielu z nas się obawia, że rodzinne spotkanie zakłóci ktoś obcy. Kiedy rozmawialiśmy w dziale kultury „Rz" o tym, kto nie wywołałby negatywnych emocji – padło na pana. Ma pan świadomość, że może zapukać w Wigilię do prawie wszystkich drzwi w Polsce?

Zbliżenie - czytaj więcej


Maciej Stuhr:

To zabawna sprawa, bo pamiętam, że już od wczesnego dzieciństwa bardzo chciałem być lubiany. Nawet miałem na tym punkcie małego hopla, co ma swoje dobre, ale też złe strony. Dlatego, kiedy byłem już starszy, postanowiłem sobie odpuścić i nie przejmować się, co ten albo tamten o mnie myśli, bo nie da się zaskarbić sympatii całego świata. A i nie zawsze ma to sens. Oczywiście, jeśli nam się to bezboleśnie udaje, to z pewnością pomaga i prowadzi do fantastycznych spotkań. Energia dawana ludziom wraca wtedy i nas wzmacnia. Trzeba jednak uważać, by nie zatracić siebie. Warto być sobą.

Skąd się bierze chęć bycia lubianym?

Pewnie z potrzeby akceptacji. Jednak od czasu, kiedy studiowałem psychologię, wiem, że czasami nie warto dzielić włosa na czworo, dlatego tej swojej skłonności staram się nie pogłębiać. Mam wrażenie, że jestem w tym coraz bardziej skuteczny. Trzeba żyć intuicyjnie, pozwalać sobie na emocjonalne reakcje, bo zbyt drobiazgowe autoanalizy do niczego dobrego nie prowadzą.

Wyobraźmy sobie, że siedzi pan z rodziną przy wigilijnym stole i nagle puka ktoś do drzwi. Pewnie jakiś kloszard. Co by pan zrobił?

To trudne pytanie, ale mam ogromną ciekawość ludzi. Zdarzyła mi się zresztą podobna sytuacja tuż przed ubiegłoroczną Wigilią. Podszedł do mnie na stacji benzynowej, no, może nie kloszard, ale człowiek wyglądający na mocno pogruchotanego przez życie, o dość niemiłym zapachu, z prośbą o podwiezienie. Byłem sam, trzaskał mróz, w ułamku sekundy postanowiłem pomóc. Okazało się, że nie miał grosza przy duszy ani pracy i samotnie wychowywał trójkę dzieci, które się pochorowały, i zabrakło mu 68 zł na wykupienie lekarstw. Właśnie dlatego wybrał się stopem, przez pół Polski, do kolegi z wojska, żeby mu pożyczył pieniądze na święta. Ten odprawił go bez niczego, o świcie. Właśnie w tym trudnym momencie się spotkaliśmy. Oczywiście, oddałem wędrowcowi wszystko, co miałem w portfelu, ale pomińmy to, bo przytrafiła mi się niesamowita podróż i rozmowa. Mój pasażer posługiwał się innym językiem, ale znaleźliśmy wiele wspólnych tematów. Rozmawialiśmy o Radiu Maryja, Dodzie-Elektrodzie i braku Teatru Telewizji. „Panie, zabrali mi ten Teatr Telewizji! Gdzie ja do teatru pójdę?" – mówił. – „Ileż można tego Kevina oglądać?". Kiedy się rozstaliśmy, uroniłem łezkę, bo takie spotkania są jak katharsis.

Spełniły się marzenia pana rozmówcy. Pięknym prezentem musiał być dla niego mocny powrót Teatru Telewizji z pana udziałem w „Boskiej".

Jak obliczył „Teleexpress", musielibyśmy grać spektakl codziennie przez 40 lat, żeby mieć taką widownię, jaką uzyskaliśmy za pomocą telewizji.

„Boska" została zagrana zamiast „32 omdleń", przedstawienia, w którym główną rolę gra pana tata. Bronił pan niejako honoru domu. Jak się teraz czuje pan Jerzy?

Coraz lepiej. Nie są to sprawy łatwe, zwłaszcza w obliczu świąt; pewnie w tym roku będą inne, bo przyszedł czas prób – trzeba jednak walczyć z chorobą i wspierać się wzajemnie. Zdawać egzamin z poważnych spraw.

Czy pana tata przebierał się za Mikołaja?

Pamiętam, że przyszedł do nas Święty Mikołaj i dziś mam pewne supozycje, kto to mógł być. Moją córkę odwiedził akurat wtedy, kiedy dziadek musiał wyjść po drzewo do kominka. Dziecko, wówczas półtoraroczne, wpadło w taką histerię i spazmy, że więcej Święty Mikołaj się już nie pokazywał. Podrzucał prezenty i jechał dalej. Moja córka, pomimo 11 lat, co roku pisze listy i wykłada je na parapet. Nawet próbowałem z nią o tym rozmawiać, powiedzieć, że był kiedyś taki święty, który przynosił prezenty, ale również ludzie mogą sobie robić różne miłe niespodzianki. Otworzyła szeroko oczy i powiedziała: „Tata, ty chyba nie wierzysz w Świętego Mikołaja!".

Dostał pan od córki rózgę!

Święta wciąż na nas działają, przynajmniej w naszej szerokości geograficznej. I jeśli nawet są skażone komercją – a zaryzykuję twierdzenie, że sprzedają się równie dobrze jak seks – większości wciąż kojarzą się przede wszystkim z rodzinnymi spotkaniami.

Tymczasem zrobił pan nam – a myślę, że i sobie – piękny choinkowy prezent, reżyserując świąteczne widowisko „Smuteczek, czyli ostatni naiwni", inspirowane twórczością Starszych Panów

.

Jaka to radość! Pierwsza pana reżyseria!

Można tak powiedzieć. Stało się to naturalnie. Prowadziłem w życiu wiele dużych imprez, ale pierwszym krokiem w stronę pulpitu reżyserskiego była gala na gdyńskim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Przyjąłem propozycję dyrektora Michała Chacińskiego, ale stawiając warunek, że zrobię wszystko na swoich zasadach. Być może dlatego organizatorzy koncertu, który miał uświetnić emisję monety dedykowanej Starszym Panom, zwrócili się z propozycją reżyserowania go właśnie do mnie. Bodaj trzy dni myślałem, że podobnych koncertów było już wiele. Chwalebnym przykładem są widowiska Magdy Umer, ale przecież za piosenki Wasowskiego i Przybory biorą się wielcy i mali. W domach kultury też coś na ten temat mają do powiedzenia. Obawiałem się, że nic nowego nie wymyślę.

A jednak!

Ostatecznie, postanowiłem zrobić przedstawienie, w którym poza piosenkami przypominam postaci ich autora i kompozytora, a także skecze, które napisali. Konstruując scenariusz, ośmieliłem się dopisać panu Jeremiemu parę linijek, tworząc wątek poszukiwania ducha Starszych Panów, bez którego trudno cokolwiek począć. Do tych poszukiwań zaprosiłem wspaniałych artystów i zobaczyłem efekt kuli śniegowej, który wszystkich zaskoczył.

Na całej połaci śnieg.

Na całej! Do kogokolwiek zapukaliśmy, otwierał serce i mogłem zrobić użytek z zasady pana Andrzeja Wajdy, że jak się chce być najlepszym – trzeba pracować z najlepszymi.

„Listy do M.", film z pana udziałem, sugeruje, że warto nie tylko czekać na niespodzianki, ale i je robić, zwłaszcza niematerialne, te w sferze dobrych uczuć i emocji.

Może i film nie odkrywa Ameryki: klocki, z których jest poukładany, znamy z wielu produkcji anglosaskich. Jednak lubimy oglądać fajnie napisane historie. Pewnie dlatego „Listy do M." mogą się już pochwalić ponad dwumilionową widownią.

Czuł pan taki potencjał od początku?

Przeczytałem scenariusz, który dobrze rokował, ale trochę podstępnie, a trochę perfidnie, zadałem reżyserowi bezczelne pytanie, dlaczego robi ten film. Padła fantastyczna odpowiedź: zamarzył sobie, by „Listy do M." były tak dobre, żeby chciano je nadawać i oglądać w każde Boże Narodzenie.

Spełni się kolejne marzenie pana pasażera: nie będzie musiał oglądać co rok Kevina.

Daj Boże!

Zapamiętał pan jakąś Wigilię szczególnie?

Raczej staram się myśleć, że kolejna będzie jeszcze fajniejsza.

To również jeden z nielicznych dni, kiedy aktorzy nie grają.

Prawda. Gra się w sylwestra, nawet w Wielki Piątek, chyba też mi się to zdarzyło. Przynajmniej ten jeden wieczór spędzamy jak większość społeczeństwa. Kiedy indziej się mijamy: ludzie wracają do domów, a ja jadę do pracy. W Wigilię możemy spokojnie usiąść przy rodzinnym stole. Mam nadzieję, że tak będzie zawsze.

Jaki prezent przyjąłby pan najchętniej od Świętego Mikołaja?

Trochę wolnego czasu i bilet last minute do ciepłych krajów. A przynajmniej tydzień w Ciechocinku z wodą źródlaną i tężniami!

Maciej Stuhr

Urodził się w 1975 roku. Jeden z najważniejszych aktorów swojego pokolenia. Syn Jerzego Stuhra. Skończył psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i krakowską PWST. Na ekranie zadebiutował jako dziecko w „Dekalogu X" Krzysztofa Kieślowskiego. Jeszcze jako student psychologii zagrał w komediach „Fuks", „Chłopaki nie płaczą". Potem oglądaliśmy go w filmach „Przedwiośnie" i „Śluby panieńskie" Bajona, „Julia wraca do domu" Holland, „Pogoda na jutro" i „Korowód" Stuhra, „Testosteronie" Koneckiego i Saramonowicza, „Winie truskawkowym" Jabłońskiego, „33 scenach z życia" Szumowskiej, „Mistyfikacji" Koprowicza. Ostatnio weszły na ekrany przebojowe „Listy do M." z jego udziałem. Jest aktorem Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego, gdzie gra główne role w spektaklach „Anioły w Ameryce", „(A)pollonia" i „Koniec". W latach 2004 – 2008 występował w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, gdzie zagrał główną rolę w „Rewizorze". Jedna z najważniejszych postaci młodego polskiego kabaretu. Założył m.in. kabaret Po Żarcie.

Rz: Jest staropolski zwyczaj stawiania na wigilijnym stole jednego wolnego talerza, by ugościć zbłąkanego wędrowca. Jednak pewnie wielu z nas się obawia, że rodzinne spotkanie zakłóci ktoś obcy. Kiedy rozmawialiśmy w dziale kultury „Rz" o tym, kto nie wywołałby negatywnych emocji – padło na pana. Ma pan świadomość, że może zapukać w Wigilię do prawie wszystkich drzwi w Polsce?

Zbliżenie - czytaj więcej

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"