Reklama
Rozwiń

Śmiejemy się z władzy. To już nieźle

– Rosyjska władza właściwie przestała finansować już kulturę. Nie znam artysty, który dostałby choć rubla od państwa. Wszystko idzie na olimpiadę w Soczi w 2014 r. – mówi pisarka Ludmiła Ulicka w rozmowie z Jackiem Tomczukiem

Publikacja: 12.06.2012 17:51

Śmiejemy się z władzy. To już nieźle

Foto: Przegląd/Forum, Krzysztof Żuczkowski Krzysztof Żuczkowski

Spaceruje pani po Moskwie?

– Nie jest pan oryginalny. Ostatnio wszyscy pytają się mnie o to samo. Kiedy słyszę słowo spacer, rozumiem, że ma pan na myśli cykl marszy po Moskwie, jakie organizują rosyjscy pisarze. W ten najprostszy z możliwych sposobów próbujemy odbić dla obywateli miasto z rąk władzy. Chcemy sprawdzić, jak zachowa się posłuszna Władimirowi Putinowi milicja.

Zobacz na Empik.rp.pl

Kto wpadł na pomysł pochodów?

– Mój przyjaciel Borys Akunin. Na 6 maja zaprosił wszystkich chętnych. Przyszło 15 tys. radosnych spokojnych ludzi i co najważniejsze bardzo różnych. Obok siebie demonstrowali robotnicy i inteligenci, faszyści i komuniści, fundamentaliści i ateiści... Wszystkich po trochu, jak na Arce Noego. Bardzo się cieszę, bo dotychczas panowała opinia, że zawsze wodę mąci inteligencja, a reszta czuje się szczęśliwa. Teraz wyszło, że jednak nie.

Atmosfera przypomina mi powiedzenie Rudyarda Kiplinga: „U wodopoju zawiesza się wojny", czy „tam, gdzie się pije, tam się nie bije". Nie pamiętam dokładnie... W Rosji mamy bardzo silną tradycję gloryfikowana władzy: traktowanie cara jako pomazańca bożego, nieomylnego, świętego, ubóstwianego... Tradycja kultu jednostki ma u nas dobrą glebę, z czego korzystali i Stalin, i Chruszczow, i teraz Putin. Po raz pierwszy zobaczyłam, że ludzie śmieją się z władzy. Zrozumiałam, że to zwrot w świadomości. Rosja to nie Włochy, gdzie podczas karnawału można obśmiać wszystko: księdza, papieża, króla, ministra. A ja dożyłam czasów, kiedy śmiejemy się z Putina. To bardzo ważne, bo śmiech zabija strach.

Jak zareagowała milicja?

– Całe to radosne demonstrowanie skończyło się brutalną pacyfikacją milicji. Tydzień później nie chcieliśmy, by scenariusz się powtórzył. Ogłosiliśmy, że pójdą pisarze. No i zjawiła się typowa moskiewska inteligencja.

Ale też niecała. W polskiej prasie przeczytałem, że najpierw demonstrowali pisarze, a tydzień później malarze, rzeźbiarze... Dlaczego właściwie nie mogliście pójść razem?

– Nie miałabym nic przeciwko, żeby utrwaliła się tradycja takich „zawodowych" marszy. Niech wyjdą nauczyciele, kto wie lepiej niż oni, w jakiej zapaści znajduje się nasza edukacja. Niech wyjdą lekarze i powiedzą, co się dzieje w służbie zdrowia. Poszczególne grupy zawodowe mogłyby mieć konkretne postulaty. Ja bym chodziła.

Mój znajomy, który mieszka w Moskwie od paru lat, opowiadał mi, że bardzo szybko i intensywnie rozwija się tam niezależny od oficjalnego obieg kultury. To prawda?

– To nie jest tak, jak wam się w Polsce i na Zachodzie wydaje: zły Putin spowodował, że powstał drugi obieg. Ten obieg działa w Rosji od lat 60., nieprzerwanie. To było czytanie literatury, pokazy sztuki w pracowniach, wydawanie książek w małych nakładach. Zresztą to mit, że artyści wówczas ograniczali się do mieszkań, urządzano również akcje i w przestrzeni publicznej. Ugrupowanie literackie Smog, czyli Związek Młodych Geniuszy, gdzie zaczynał choćby Eduard Limonow, czytało swoje wiersze pod pomnikiem Włodzimierza Majakowskiego w Moskwie. Oczywiście szybko ich rozpędzono. W 1974 r. grupa malarzy awangardowych, którzy nie godzili się na wciąż obowiązującą doktrynę socrealizmu, na peryferiach Moskwy ustawiła swe obrazy na prowizorycznych stelażach zbitych z odpadów drewna. W pół godziny po rozpoczęciu pojawiły się spychacze, armatki wodne i milicjanci w cywilu. Zainscenizowano akcję protestu grupy robotników sprzeciwiających się nielegalnej wystawie. Napastnicy niszczyli obrazy, bili uczestników i widzów wystawy, a nawet przyglądających się temu dziennikarzy. Zaaresztowanych zawieziono na komisariat, gdzie oświadczono im: „Trzeba by was zastrzelić, tylko szkoda naboi".

Sama też tego doświadczyłam. Jestem z tego pokolenia, które już wiedziało o istnieniu „zakazanej" literatury, ale nie można jej było kupić. Książki przepisywano na maszynie. Też próbowałam, ale szło mi tak wolno, że trwałoby to z rok. Skorzystałam z usług maszynistki. Dałam jej do przepisania książkę o syjonizmie. Za Stalina był to temat zakazany, toteż nic się o nim nie wiedziało. Niestety, maszynistka doniosła, a ja w 1972 r. straciłam pracę w Instytucie Genetyki. Proszę zrozumieć, jak doświadczyło się takich rzeczy, to dzisiejszy drugi obieg nie jest żadną nowością.

Naprawdę nie widzi pani różnicy między przaśnym samizdatem a dzisiejszą sytuacją?

– Zgoda, teraz to wszystko wypłynęło na powierzchnię, a efekt jest taki, że nie widzę jasnego podziału, jaki obowiązywał kiedyś: na kulturę oficjalną i underground. Właściwie nie bardzo wiadomo kto co finansuje: państwo, biznesmani czy media?

Jeżeli kiedyś prawo do sukcesu mieli artyści posłuszni wobec władzy i przynajmniej udający, że wierzą w komunizm, to dziś to samo prawo dostają twórcy posłuszni nie dość że władzy, ale i komercji. W ten sposób sprzedają się podwójnie.

Wie pan, kto jest dziś najpopularniejszym artystą w Moskwie?

Nie.

– Nie dziwię się. Znajomy Jurija Łużkowa, który był merem miasta przez osiem lat. Rzeźby tego „artysty" stoją na wielu placach, w urzędach, szkołach. Czysty kicz.

Czy wyczuwa się jakiś antagonizm między artystami, którzy popierają władzę, a tymi, którzy zamiast wsparcia dostają pałą po plecach na demonstracji?

– 35 lat jestem żoną rzeźbiarza, który nie miał nic wspólnego z władzą. I zgadzam się z nim, że mówiąc o sztuce, zbyt często przykładamy do niej kryteria polityczne, całkowicie zapominając o artystach i czymś tak podstawowym jak talent. Są twórcy, którzy sprzedali się Putinowi, ale dzieła, które powstały z tej okazji, budzą najwyższy podziw. I są beztalencia, będący awangardowym salonem odrzuconych. Dziś przyszły takie czasy, że do tego Salonu stosunkowo łatwo trafić. Przecież od artysty nikt nie wymaga już technicznej biegłości, opanowania warsztatu. Liczy się sam „gest". Zna pan Pussy Riot?

Oczywiście. Pięć performerek z grupy Pussy Riot 21 lutego weszło do najważniejszej cerkwi w Moskwie, Soboru Chrystusa Zbawiciela, naciągnęło na głowy kolorowe kominiarki, rozstawiło przed ołtarzem aparaturę nagłaśniającą i wykonało utwór nazwany przez siebie „Modlitwą punkową". Prosiły Bogurodzicę, by „przepędziła Putina".

– Tym razem władzy z pomocą przyszli nacjonaliści, którzy umieścili w Internecie dokładne dane o artystkach, zaczęła się nagonka. Skandal był? Był. Dziewczyny stały się znane w Rosji i na całym świecie? Stały się. Karierę mają zapewnioną i będą musiały ciężko pracować, by dorosnąć do poziomu swojej sławy. Z drugiej strony, wartość tego działania w kategoriach gestu artystycznego była minimalna. Tak jak namalowanie olbrzymiego penisa na moście zwodzonym w Petersburgu przez Grupę Wojna. Kiedy most podnosił się dla przepływających Newą statków, graffiti znajdowało się dokładnie naprzeciwko okien siedziby FSB. Rozumiem gest, choć sztuką bym tego nie nazwała.

Woli pani kulturę oficjalną?

– Może pan się śmiać, ale mamy doskonałą muzykę poważną, nie najgorszy teatr, gorzej z kinem. Ale od kiedy mamy genialnego Aleksandra Sokurowa, właściwie mi to wystarczy.

A dla literatury to obojętne, czy władza ją popiera czy zwalcza. W połowie wieku XX w., za komuny powstało absolutnie genialne dzieło „Moskwa-Pietuszki" Wieniedikta Jerofiejewa. Niedawno Ludmiła Pietruszewska napisała genialną powieść. Co z tego, skoro prawie nikt jej nie czytał.

Rosjanie dużo czytają?

– Zależy co. Zwykle wydawnictwa drukują 2 – 3 tys. książek, a potem jak coś się sprawdzi, robią dodruk. To uczciwy układ. Na ogół największe nakłady mają bardzo słabe książki. Parę lat temu wyszła książka „Wyjść za mąż za miliardera" Oksany Robski, historia o Rublowce, ekskluzywnej dzielnicy moskiewskich miliarderów. Wiadomo, że każdy chciał zajrzeć przez firankę do kuchni, a może jeszcze bardziej do sypialni oligarchów.

Jurij Andruchwycz opowiadał mi niedawno, że na spotkaniach autorskich na Ukrainie ma tłumy, ale sprzedaż książek minimalną. Ludzie traktują go jak autorytet, a nie pisarza. Jak jest w Rosji?

– Podobnie, choć moim zdaniem świadczy to raczej o rosnącej nędzy naszego społeczeństwa. A dzisiaj jeszcze wiele osób ściąga piracko książki z Internetu. Słyszałam, że podobnie jest w Polsce. Od dawna mamy wspólne choroby.

Budżet Moskwy na kulturę jest większy od tego, jaki ma ten cel cała Rosja. Widać to w mieście?

– Od paru lat wydaję jako redaktor cykl książek dla młodzieży pod hasłem: inni o innych. Taka edukacja, czym jest seks, AIDS, tolerancja, rasizm, jak żyją, jedzą inni ludzie. Na tę serię nie dostałam ani kopiejki ani od Moskwy, ani rządu, choć na rynku rosyjskim brakuje takich książek. Miałam jedną rozmowę z urzędnikiem. Zaproponował 200 tys. jednostek umownych, które mieliśmy rozpiłować.

Nic nie rozumiem.

– Jednostka umowna to w moskiewskim slangu dolar, a rozpiłować to właśnie podzielić się. W zamian za dotację miałam mu oddać połowę zysku. Wygoniłam go i tak się skończyła moja przygoda z publiczną kasą.

Jaka jest skala korupcji w kulturze?

– Finansowanie w Moskwie może być na papierze bardzo wysokie, ale ile dociera do ludzi kultury, tego nie wie nikt.

Kultura to jedna ze skrajnie skorumpowanych dziedzin. Urzędnik przyzna pieniądze na remont domu kultury, jak jego córka będzie prowadziła tam restaurację. Ale jest i tak, że odnowienie Teatru Wielkiego zostało sfinansowane przez koncerny prywatne. Musiały w ten sposób zapłacić za możliwość robienia interesów z państwem. A gdzie poszły pieniądze przeznaczone na remont w budżecie?

Ja nie dostałam nigdy ani grosza od państwa. Właściwie nie wiem, na czym polega wsparcie pisarza... Nie mogę sobie przypomnieć, na co w ogóle daje ono pieniądze. Już wiem... Olimpiada w Soczi w 2014 r.

Parę tygodni temu rozmawiałem z młodymi rosyjskimi artystami, którzy w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej pokazywali wystawę „Angry Birds". Przekonywali, że dziś głównym problemem dla inteligencji w Rosji nie jest Putin, ale szalenie konserwatywna cerkiew. Chcesz mieć wroga? Zadrzyj z hierarchami. Zgadza się pani?

– W zasadzie powinnam powiedzieć tak. Pięć lat temu odbył się proces artysty, który siekierą porąbał ikonę na wystawie „Ostrożnie, religia". Cerkiew wtedy przegięła, ścigając go po sądach, bo pokaz odbywał się w Muzeum Sacharowa, czyli na terytorium sztuki.

Z drugiej strony, kiedy artysta wprasza się sam do cerkwi, narusza jej terytorium, to z góry wie, w jakie gniazdo żmij wkłada rękę. I niech nie dziwi się, że potem boli. Wygłosiłeś swoje zdanie, dostałeś odpowiedź. Inna sprawa, że cerkiew wygrywała wszystkie sprawy, które wytaczała. Z jednej strony to niedopuszczalne, z drugiej mam wątpliwości, czy Pussy Riot są całkowicie bez winy. Wtargnęły do cerkwi i naprawdę mogły obrazić uczucia religijne modlących się tam staruszek.

Ale za to mają iść do więzienia?

– Oczywiście, że nie.

A pisarze, filmowcy wadzą się z cerkwią?

– Filmowcy? A kto by im dał pieniądze na taki film? Dzisiejsze ataki na cerkiew kojarzą się z prześladowaniami, jakich doświadczyła od komunistów. Ludzie więc odruchowo biorą stronę atakowanych popów.

Bohaterem pani wydanej właśnie w Polsce książki „Daniel Stein, tłumacz" jest duchowny. Polski Żyd, który przeszedł na katolicyzm, a potem organizował w Izraelu wspólnotę judeochrześcijańską.

– No ale przede wszystkim to Polak. Mam wrażenie, że opowiadam o waszym świętym, którego bardzo słabo znacie. Tak naprawdę nazywał się Daniel Oswald Rufeisen. Spotkałam go raz w 1992 r., jechał z Hajfy na Białoruś, gdzie urządzono spotkanie wszystkich osób, które zawdzięczają mu życie. Żyło jeszcze 300. Znałam już jego historię, od Aleksandra Mienia, prawosławnego duchownego żydowskiego pochodzenia, z którym bardzo się przyjaźniłam. Korespondowali ze sobą, poszukiwali prawdy poza dogmatami.

Podczas wojny Rufeisen dzięki sfałszowanym dokumentom zarabiał tłumaczeniem dla gestapo. Tam dotarła do niego nieoficjalna informacja o likwidacji getta w Mirze, wykorzystał ją i zorganizował masową ucieczkę Żydów. Ukrywany potem w klasztorze przez polskie zakonnice przeczytał Nowy Testament, uwierzył w Chrystusa, ochrzcił się. Do klasztoru karmelitów w Hajfie wyjechał w roku 1959, mając 37 lat. Zamieszkał w Izraelu, odprawiał msze po hebrajsku, ale za swój język ojczysty uważał polski.

Kogo pani gościła?

– Byłam przygotowana, że zobaczę charyzmatycznego duchownego. A przyszedł ktoś szalenie skromny, w starym powyciąganym swetrze. Jak wszedł, miałam wrażenie, ze zjawił się jeden z apostołów.

Parę lat później próbowałam tłumaczyć jego biografię na rosyjski i im bardziej ją czytałam, tym bardziej czegoś mi w niej brakowało. Poprosiłam autorkę, Amerykankę Nechamę Tec, czy mogę napisać rodzaj posłowia. Obraziła się i powiedziała, że jak coś mi się nie podoba, to mogę napisać swoją. I tak zrobiłam.

Dlaczego zmieniła pani nazwisko głównego bohatera?

– Tec bardzo dużo wiedziała o Rufeisenie, rozmawiała z nim, jego przyjaciółmi karmelitami, osobami, które ocalił podczas II wojny światowej. Wiele z tej książki zaczerpnęłam. Ale ona nie dostrzegła najważniejszego: że to święty. A jednak jak zaczęłam, paraliżowało mnie, że piszę o realnej postaci. Nie odważyłam się. Do tego doszły napięcia religijno--narodowościowe. Rufeisen łączył chrześcijaństwo z judaizmem. Miał kłopoty i z hierarchią katolicką, i z władzami żydowskimi, które odmówiły mu obywatelstwa. W tle pojawiły się pretensje, że niektóre z ocalonych osób spędziły okupację w klasztorach i zostały tam „przymusowo ochrzczone". Żeby się zdystansować od tych zarzutów, zmieniłam nazwisko głównego bohatera, ale zachowałam wierność faktom.

Byłam 20 razy w Izraelu. Spotkałam się z jego bratem, braćmi ze wspólnoty, księdzem, który przyszedł na jego miejsce.

Książka wyszła w 2006 r., czyli 14 lat po naszym spotkaniu.

Jak książka została przyjęta w Rosji?

– Pisałam ją jako prozę ambitną, niszową, a sprzedało się pół miliona egzemplarzy. Nie wyobrażałam sobie takiego sukcesu. Tym bardziej że w Rosji temat Holocaustu nie jest zbyt popularny, a nastroje antysemickie są wciąż żywe. Sporo ma tu do powiedzenia cerkiew. Nie mogę powiedzieć, że cierpi na antysemityzm, jak Kościół katolicki, ale przechył w stronę nacjonalizmu sprawia, że automatycznie piętnuje wszystkich innych. A to już jest w swej istocie postawa antychrześcijańskia.

To co z tymi spacerami?

– Co się tyczy moich prywatnych spacerów, to przyznam się, że przestałam lubić Moskwę. Za każdym razem, kiedy idę gdzieś pieszo, oznacza to dla mnie bolesne poznawanie miejsc, które już przestały istnieć. Na potęgę burzy się albo „poprawia się" starą dobrą architekturę. Nie wiadomo, co gorsze. Powstają budynki całkowicie pozbawione charakteru, stylu, osobowości, albo węzły komunikacyjne: ślimaki, skrzyżowania... To miasto właściwie staje się nieprzyjazne pieszym. Niestety, w sensie architektonicznym Moskwa przeżywa bardzo zły okres.

Ludmiła Ulicka jest pisarką, działaczką na rzecz praw człowieka. Urodziła się w 1943 r. w Baszkirii, gdzie jej rodzina została ewakuowana w czasie wojny. Jako pisarka zyskała rozgłos w roku 1992 opowiadaniem „Sonieczka", które w Rosji znalazło się na liście finalistów Nagrody Bookera. W marcu 2003 r. podpisała razem z innymi intelektualistami apel o zaprzestanie wojny w Czeczenii. Dwa lata temu ukazał się tom jej korespondencji z uwięzionym oligarchą Michaiłem Chodorkowskim. Na początku 2012 r. była jedną z założycielek Ligi Wyborców – organizacji walczącej o uczciwe wybory w Rosji. W Polsce ukazała się właśnie jej powieść „Daniel Stein, tłumacz" (Świat Książki).

Spaceruje pani po Moskwie?

– Nie jest pan oryginalny. Ostatnio wszyscy pytają się mnie o to samo. Kiedy słyszę słowo spacer, rozumiem, że ma pan na myśli cykl marszy po Moskwie, jakie organizują rosyjscy pisarze. W ten najprostszy z możliwych sposobów próbujemy odbić dla obywateli miasto z rąk władzy. Chcemy sprawdzić, jak zachowa się posłuszna Władimirowi Putinowi milicja.

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Patronat Rzeczpospolitej
Gala 50. Nagrody Oskara Kolberga już 9 lipca w Zamku Królewskim w Warszawie
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Kultura
Biblioteka Książąt Czartoryskich w Krakowie przejdzie gruntowne zmiany
Kultura
Pod chmurką i na sali. Co będzie można zobaczyć w wakacje w kinach?
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta