Zapraszając amerykańsko-kanadyjskiego wokalistę, kompozytora i tekściarza Rufusa Wainwrighta Jazz Fest Wien odskoczył od stylistycznej orientacji na prawdziwy jazz i blues.
Inne wielkie festiwale jak North Sea Jazz robią to już od dawna. Wainwright przyleciał do Wiednia prosto z Montreux, gdzie też wystąpił na jazzowym festiwalu. - Byłem kilka razy w operze, ale nigdy na scenie - zwierzył się słuchaczom na powitanie.
Swój koncert rozpoczął w kompletnych ciemnościach śpiewając á cappella nastrojową balladę „Candles", a tuzin świec rozstawionych na scenie zapalał się jedna po drugiej. Kiedy rozbłysły światła, okazało się, że na scenie stoi nie tylko lider, ale i jego zespół: dwóch gitarzystów, pianista grający także na zestawie elektronicznych instrumentów klawiszowych, basista, perkusista i dwuosobowy chórek, który miał później pełnić nie tylko wspomagającą rolę.
O takich głosach za plecami może marzyć każdy wykonawca. Wainwright, który śpiewa bardzo charakterystycznie, z pewną manierą, która nie każdemu musi się podobać, potrafi przykuć uwagę do własnych tekstów. Jego dźwięczny głos nie wymaga wsparcia, ale razem z dwuosobowym chórkiem nabierał mocy godnej Wiedeńskiej Opery.
Później powierzył wokalistce i wokaliście partie solowe, które wypadły znakomicie. Chórzystka zaśpiewała w stylu Arethy Franklin, a wokalista przypominał nieco Tracy Chapman. Problem w tym, że gdybym go nie widział, sądziłbym, że to wokalistka.