Człowiek, którego się kocha

Kiedy słynnego kompozytora francuskiego Maurice'a Ravela zapytano w trakcie pobytu w USA, jakie ma życzenia, odpowiedział krótko: zjeść prawdziwy stek i poznać Gershwina

Publikacja: 11.07.2012 01:01

Człowiek, którego się kocha

Foto: ROL

Red

75 lat temu, 11 lipca 1937 roku, w wieku 39 lat zmarł George Gershwin, amerykański pianista, kompozytor. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Fascynujące, że mimo upływu lat muzyka George'a Gershwina zachowuje ogromną popularność. I wciąż odkrywamy w niej coś nowego, ostatnio, na przykład, uznano go za prekursora rapu. Ale czyż nie najbardziej zdumiewa fakt, że tak amerykańską w swym duchu muzykę stworzył człowiek, który był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu? Karierę zrobił szybko i bez specjalnych zabiegów. Pierwszą piosenkę sprzedał w 1916 roku, a więc gdy miał 18 lat i choć otrzymał za nią zaledwie 5 dolarów, nie czuł się pokrzywdzony. W rok później jeden z nowojorskich wydawców postanowił zainwestować w niego 35 dolarów tygodniowo, by ten młody i nieznany chłopak nie szukał pracy, lecz zajął się komponowaniem. Wkrótce zamówień miał tyle, że nie mógł nadążyć z ich wykonaniem. Tak było już przez całe życie, a bardziej ambitne plany ciągle odkładał na później.

Zafascynowana Malfitiano

"Krytycy krzywią się wprawdzie na jego twórczość i z pobłażliwością wytykają błędy - napisał we wstępie do monografii George'a Gershwina Lucjan Kydryński. - Poważni kompozytorzy również niechętnie zaliczają go do swego grona, ale może dlatego, że jak powiedział Schönberg - sami 'są poważni, ponieważ nie mają poczucia humoru', a niechętni, ponieważ trudno im marzyć o popularności, jaką on zdobył. Bo słuchacze przyjęli jego muzykę bardzo gorąco".

Nawet jeśli krytycy wybrzydzali, a o Koncercie F-dur wręcz napisano, iż jest konwencjonalny i głupi, to jednak dowodów uznania ze strony autorytetów muzycznych nie brakowało. Niezwykle cenił Gershwina słynny kompozytor francuski Maurice Ravel. Będąc w Ameryce, bardzo chciał go poznać. Spotkanie oczywiście zaaranżowano, a obaj szybko się zaprzyjaźnili. Gershwin później wielokrotnie zabiegał o to, by zostać uczniem Ravela, ale ten odpowiadał niezmiennie: - Jest ci to absolutnie niepotrzebne. Po co masz być drugim Ravelem, lepiej zostań pierwszym Gershwinem.

Z kolei Igor Strawiński, którego autor "Lady, Be Good" prosił o udzielenie kilku lekcji, miał ponoć powiedzieć: - Po co? Jeśli pan zarabia 100 tysięcy dolarów tygodniowo, to ja powinienem zostać pańskim uczniem.

Dziś jego wielkości nikt nie neguje, a po jego utwory sięgają bardzo różni artyści. Operowa gwiazda Catherine Malfitano, która światową sławę zdobyła po pamiętnej telewizyjnej, w autentycznych wnętrzach Rzymu, inscenizacji "Toski", w swym recitalu na festiwalu w Salzburgu w 1998 roku obok pieśni Satiego czy Poulenca umieściła również piosenki Gershwina. Wieczór zakończył "The Man I Love", a Catherine Malfitano nie starała się nagiąć Gershwinowskiej melodii do operowej konwencji, lecz wręcz przeciwnie - to ona dopasowała się do stylu kompozytora, którym jest zafascynowana.

Muzyka o wielu twarzach

- George Gershwin osiągnął w swej muzyce to, co tak ważne było dla Duke'a Ellingtona: zgodność rytmu i melodii, a co jest istotą ekspresji amerykańskiego życia - twierdzi czarnoskóry pianista Marcus Roberts. - On był wspaniały, napisał "Błękitną rapsodię", zanim Louis Armstrong nauczył nas swinga.

Marcus Roberts nagrał w latach 90. ubiegłego wieku ten utwór z jazzowym big-bandem, wydobywając wszystkie jego bluesowe czy swingowe korzenie.

- Nie ma muzyki amerykańskiej bez George'a Gershwina, a więc nie ma i bez niego jazzu - przyznaje Adam Makowicz, który jego utwory grywa od dawna, jest wspaniałym solistą w "Błękitnej rapsodii", ale dopiero w 1998 roku przygotował samodzielny wieczór złożony z jego standardów.

- Jest tak wielki, że mnie onieśmiela - dodaje znana wokalistka jazzowa Gail Wynters, którą Adam Makowicz zaprosił do swego Gershwinowskiego wieczoru. - Zaśpiewanie jego piosenek to próba zmierzenia się z wielką muzyczną tradycją Ameryki. Ale jak każda prawdziwie dobra muzyka, tak i ta posiada niejedną twarz. Można ją odczytać na wiele sposobów. Ja dostrzegłam w nich wspaniałe opowieści o życiu i miłości, wyrastające z tradycji bluesa, który jest mi szczególnie bliski.

W jego muzyce każdy dostrzega to, co go najbardziej interesuje. - Na nim uczyłem się jazzu. Nie tylko ja, ale całe moje pokolenie - wspomina Włodzimierz Nahorny. - Podczas naszych młodzieńczych spotkań muzycznych graliśmy oczywiście najbardziej znane jego standardy. I były one dla nas symbolem artystycznego mistrzostwa. Dopiero znacznie później poznałem ich prawdziwy rodowód, a więc broadwayowskie musicale, do których były komponowane.

Podróż do ukochanej

Pozostaje oczywiście pytanie, skąd ten syn żydowskich emigrantów z Rosji tak doskonale potrafił wczuć się w klimat bluesa, odkryć swing i przyswoić sobie ragtime? Dlaczego on jako pierwszy potraktował jazz jak autentyczną muzykę ludową i uznał, że może być inspirujący dla kompozytora dzieł symfonicznych?

Nie jest łatwo tę zagadkę rozwikłać. Dzieje jego rodziny mogłyby posłużyć za kanwę musicalu, na przykład o dalszych losach Tewiego ze "Skrzypka na dachu". Oto z początkiem lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia Moryc Gerszowic, robotnik z petersburskiej fabryki obcasów, wyruszył do Ameryki, by odnaleźć ukochaną Różę Bruskin, która wyemigrowała wraz z rodzicami. W podróży Moryc zgubił jedyny punkt zaczepienia na obczyźnie: adres wuja, krawca z Nowego Jorku, ale był na tyle uparty, że odnalazł i wujka, i Różę. Ona na niego czekała, więc wkrótce - już jako Morris Gershwin - pojął ją za żonę. Z tego związku narodził się najpierw syn Izrael, zwany Irą. 26 września 1898 roku na świat przyszedł Jakub, na którego wszyscy zaczęli mówić George. Potem jeszcze urodził się Arthur i córka Frances.

Morris Gershwin imał się różnych zajęć i biznesów, dzięki którym - poza rzadkimi momentami - potrafił rodzinie zapewnić stabilność materialną. Można podejrzewać, że stosunkowo łatwo dostosował się do wymagań nowego świata. Ale mimo to Gershwinowie obracali się głównie w kręgu rosyjskiej emigracji, a najbliższym przyjacielem George'a pozostał Maks Rosenzweig, który zresztą potem wyrósł na słynnego skrzypka. To on pierwszy wprowadzał go w tajniki muzyki klasycznej.

Rapsodia dla jazz-bandu

George Gershwin był niezwykle uzdolniony. Rodzice dość późno odkryli jego talent i nie potrafili go ukierunkować, dobierając synowi przypadkowych pedagogów. Od początku był samoukiem i właściwie pozostał nim do końca życia, bo choć ciągle starał się douczać, najważniejsza okazywała się jego genialna intuicja oraz niezwykła chłonność muzyczna. To ona także sprawiła, że syn emigrantów z Rosji potrafił tak szybko wejść na amerykański rynek muzyczny i to tam, gdzie najtrudniej - na Broadway.

Broadwayowska machina wciągnęła go mocno, ale tylko początkowo sprawiała mu wielką frajdę. Później pracował coraz szybciej, mając z reguły zapas świetnych piosenek, z których wybierał te najbardziej odpowiednie do fabuły; słynny przebój "The Man I Love" trzykrotnie przecież skreślano z kolejnych musicali. George Gershwin dość szybko zmęczył się tą taśmową produkcją, ale dawała ona rzecz niezwykle istotną: pieniądze. Już jego pierwszy przebój "Swanee", wylansowany przez Ala Jolsona, w ciągu roku rozszedł się w nakładzie dwóch milionów płyt i miliona egzemplarzy nut. Marzył o skomponowaniu dzieła większego i ambitniejszego, ale potrafił się zmobilizować wtedy, gdy ktoś złożył u niego stosowne zamówienie. Gdyby nie Paul Whitman, który zapragnął dużego utworu dla swej orkiestry jazzowej, nigdy by nie powstała "Błękitna rapsodia", najczęściej dziś grywany XX-wieczny utwór na fortepian z orkiestrą. Gershwinowi tak bardzo brakowało doświadczenia, że orkiestracji utworu podjął się Ferde Grof?.

- Żaden kompozytor nie osiągnął takiej prawdy stylu jak on. To nie jest ani muzyka dancingowa, ani jazzowa, ani rozrywkowa, ani klasyczna. To po prostu Gershwin - mówi Waldemar Malicki. - Wykonywałem "Błękitną rapsodię" wielokrotnie i zawsze bardzo dobrze się w niej czułem, choć dla pianisty nie mającego żadnego kontaktu z jazzem jest ona zdradliwa, bo pozornie wydaje się, iż bardzo łatwo ją zagrać. Jeszcze ciekawsza jest zresztą jego II Rapsodia, napisana w świetnym, niezwykle wyrafinowanym stylu. Niestety, nie ma tak chwytliwych tematów i nigdy nie zdobyła takiej popularności jak ta pierwsza.

Murzyni z Charlestown

Do jednego dzieła George Gershwin, pracujący zawsze w niesłychanym tempie, przymierzał się bardzo starannie. O ile we wszystkich innych kompozycjach zawsze pozostawał twórcą do głębi amerykańskim, o tyle w pierwszej operze zamierzał sięgnąć do rodzinnych korzeni. Miał to być "Dybuk", oparty na sztuce Salomona Anskiego opowiadającej o biednym uczniu szkoły talmudycznej, który zaprzedał swą duszę diabłu, byle tylko połączyć się z ukochaną. Niestety, prawa do libretta otrzymał wcześniej Włoch Lodovico Rocco i Gershwin musiał z pomysłu zrezygnować. Wtedy zdecydował się na powieść "Porgy" DuBose Heywarda o życiu murzyńskiej biedoty. Do komponowania opery zabrał się jednak dopiero wówczas, gdy zakończył współpracę z Broadwayem. Wtedy też postanowił spędzić kilka tygodni w okolicach Charlestown, by poznać bliżej muzykę tamtejszych Murzynów. Po raz pierwszy komponowanie poprzedził takimi studiami, zwykle czerpał z jazzu czy bluesa intuicyjnie i powierzchownie.

Wystawiona w 1935 roku w Bostonie, a następnie w Nowym Jorku opera "Porgy and Bess" nie miała dobrych recenzji. Potrzeba było czasu, by dostrzec, iż Gershwin jako pierwszy tak wspaniale wykorzystał murzyński folklor, tworząc jedyne w swoim rodzaju widowisko. Sam kompozytor nie doczekał sukcesu dzieła, zmarł dwa lata później na raka mózgu, przeżywszy zaledwie 39 lat.

Mijają lata, zmieniają się mody, a kolejne pokolenia znów nie tylko śpiewają "The Man I Love", ale odkrywają w utworach Gershwina coś interesującego.

- Jego muzyka przetrwa każdą próbę czasu - uważa Włodzimierz Nahorny. - Kiedy spotykamy się czasem, by sobie pograć wieczorami w różnych gronach, choć tradycja takiego nocnego muzykowania, niestety, zanika, to jedynym kompozytorem, którego znają wszyscy, jest niezmiennie George Gershwin.

Wrzesień 1998

75 lat temu, 11 lipca 1937 roku, w wieku 39 lat zmarł George Gershwin, amerykański pianista, kompozytor. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Fascynujące, że mimo upływu lat muzyka George'a Gershwina zachowuje ogromną popularność. I wciąż odkrywamy w niej coś nowego, ostatnio, na przykład, uznano go za prekursora rapu. Ale czyż nie najbardziej zdumiewa fakt, że tak amerykańską w swym duchu muzykę stworzył człowiek, który był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu? Karierę zrobił szybko i bez specjalnych zabiegów. Pierwszą piosenkę sprzedał w 1916 roku, a więc gdy miał 18 lat i choć otrzymał za nią zaledwie 5 dolarów, nie czuł się pokrzywdzony. W rok później jeden z nowojorskich wydawców postanowił zainwestować w niego 35 dolarów tygodniowo, by ten młody i nieznany chłopak nie szukał pracy, lecz zajął się komponowaniem. Wkrótce zamówień miał tyle, że nie mógł nadążyć z ich wykonaniem. Tak było już przez całe życie, a bardziej ambitne plany ciągle odkładał na później.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla