Cud stał się faktem. Biskup Nankier ukazał się w pełnych światłach teatralnych jupiterów, ale na ołtarze go nie wyniesiono.
3
Zacząłem bywać u Iłły niemal systematycznie, dwa do trzech razy w tygodniu, zawsze o jednakowej porze - godzina szesnasta. Nie taiła swego niezadowolenia, gdy spóźniłem się choćby tylko o kilka minut. Swoim czasem gospodarowała oszczędnie i skrupulatnie. Wizyta miała ustalony, nigdy nie zakłócony porządek. Na stoliku czekała na mnie filiżanka kawy, której sama nie piła, przeważnie jakieś słodycze. Najpierw pogawędka o aktualiach, trochę reminiscencji z lektury książek i czasopism, wreszcie rzeczowa rozmowa o pracach literackich, zwłaszcza o stronie organizacyjno-wydawniczej.
W połowie lat sześćdziesiątych Iłłę absorbowały tłumaczenia jej ukochanej Amerykanki Emily Dickinson oraz poetów rumuńskich z różnych okresów. Do Rumunów miała w ogóle szczególny sentyment, datujący się z lat wojennego pobytu w tym kraju. O własnej twórczości mówiła z początku mniej chętnie. Ale i na to przyszedł czas, zwłaszcza gdy zaczęły ją przytłaczać kłopoty wydawnicze, z którymi nie bardzo umiała sobie poradzić. Główną jej troską było odpowiednie skomponowanie wierszy zebranych. Trwały wówczas dość zawiłe pertraktacje z PIW-em; także "Czytelnik" i Wydawnictwo Poznańskie zwracały się z rozmaitymi propozycjami. Iłła stała na stanowisku, że PIW winien wydać wszystkie wiersze, a jeśli już z czegoś skłonna była zrezygnować, to nie z tego, co proponował PIW. Miała wielu życzliwych, dobrze zorientowanych w jej całym dorobku przyjaciół - Pawła Hertza, Juliana Rogozińskiego, odwoływała się do ich rad, sugestii, ale nie taiła przede mną swego niezadowolenia z przebiegu wydawniczych pertraktacji. Jako człowiek w przedmiocie poezji niezbyt biegły, nie zawsze potrafiłem zająć stanowisko przy propozycji eliminowania takiego czy innego wiersza. Ale jednego byłem pewien: wszystkiego wydać się nie da. I to nie tylko ze względów cenzuralnych, ale także idlatego, że niektóre były po prostu ewidentnymi "okolicznościówkami", daleko odbiegającymi poziomem od przepięknej melodyki głównego nurtu jej poezji.
W tym czasie przygotowywała także do wydania coś, co intrygowało mnie szczególnie. Nazywała to umownie "księgą dygresji", a było wspaniałym literacko i treściowo pamiętnikiem. W miarę też jak zacieśniała się nasza znajomość, otrzymywałem do czytania coraz więcej stron maszynopisu, coraz więcej ludzi, zdarzeń, krajobrazów, a także nieznanych intryg i dramatów docierało do mnie za pośrednictwem tej rodzącej się książki. Sam przymierzałem się już wówczas do pisania o Wrześniu 1939, wszystko więc, co poprzedzało ten okres, zwłaszcza dwudziestolecie międzywojenne, interesowało mnie szczególnie. Ale przecież nie tylko to; niemal każda stronica zawierała potężny ładunek faktów i anegdot. Nie miałem złudzeń: znaczna część postaci podlegała politycznej anatemie ibyło jasne, że tekst przez cenzuralne sito nie przejdzie. Nie trzeba dodawać, że mowa tu była przede wszystkim o Piłsudskim i Becku, z którymi stykała się blisko przez lata zawodowego życia w MSZ-cie ijako sekretarka Marszałka. Obaj odmalowani zostali z wielką plastyką i niemal wyłącznie w sentymentalnych barwach.
Ale to, co mogło pozostać w książce, i tak warte było wydawniczych bojów. Tak uważała Iłła i na pewno miała rację. Bowiem sporo stronic związanych było z jej młodością, ukochanym Wilnem i pierwszą fascynacją poetyckimi strofami. Nie muszę mówić, z jakim uczuciem wziąłem do ręki, otrzymany w lutym 1968 roku, chudy tom, wydany przez Wydawnictwo Literackie, a zatytułowany "Trazymeński zając". Sama Iłła, jakby pogodzona z faktem, że stało się, jak się stało, napisała dla mnie i mojej żony melancholijną dedykację: "No więc niekompletny, ale wreszcie wyszedł!" Ja jednak nawet w najgorszych przewidywaniach nie sądziłem, że ten zając schudnie aż tak bardzo.
4
Pokój Iłły był niezbyt wielki, ale jasny i dość wygodny. Tyle, że mieszkanie wspólne. Niejednokrotnie przy różnych okazjach proponowano jej przeniesienie do lepszych warunków. Zwłaszcza Wincenty Kraśko, ówczesny sekretarz partii w Poznaniu i krajan Iłły z Wilna, chciał jak najbardziej iść jej na rękę. Odmawiała zawsze. Łączyło się to z pogłębiającą się stale chorobą oczu, która utrudniała ewentualną adaptację, a także z faktem, że przyległe pomieszczenie zajmowała osoba o anielskim sercu i charakterze, wielce zasłużona działaczka konspiracji w Armii Krajowej, pani Józefa Kafarska, zawsze gotowa we wszystkim życie poetce ułatwić. A nie było to takie proste. Miała ona swoje przyzwyczajenia i upory, których nikt przełamać nie potrafił.