Z Wojciechem Kuczokiem rozmowa o miłości

Ja tylko w miełość łabędzią wierzę, na całe życie, od której nie możesz uciec, choćbyś próbował na wszelkie możliwe sposoby, i do której zawsze wracasz – mówi ­Beacie Chomą­towskiej pisarz Wojciech Kuczok

Publikacja: 18.10.2012 01:01

Wojciech Kuczok

Wojciech Kuczok

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

18 października Wojciech Kuczok kończy 40 lat.

Wywiad z archiwum "Przekroju",

z grudnia 2011 roku

Wojciech Kuczok, pisarz, 40?latek...

– Ejże, mam dopiero 39 lat! Daj mi się jeszcze chwilę nacieszyć. 40?latek to był bohater serialu Gruzy, którego z dzieciństwa zapamiętałem jako starszego pana. Nie mów mi tak, bo zaraz mnie czarna żółć zaleje.

No więc: pisarz Kuczok, prawie 40?latek, teraz na stypendium w Berlinie, siedzi sobie nad brzegiem jeziora Wannsee, gdzie dokładnie 200 lat temu popełnili samobójstwo Heinrich von Kleist ze swoją kochanką Henriettą Vogel. I co o nich myśli? Wariactwo? Czy raczej kiwa głową ze zrozumieniem?

– To nie był poryw romantycznej namiętności, przynajmniej ze strony Kleista, który miał silniejszą skłonność do chłopców, a nawet mężczyzn. Henrietta już prędzej – umrzeć razem z mężczyzną, z którym nie sposób żyć; poddać się obmyślonej przez niego celebrze, żegnać ze światem w geście bez mała artystycznym, przeciągając ostatni, wystawny posiłek, wznosząc kolejne toasty. Ale przecież ona wiedziała, że jest śmiertelnie chora, czego być może nie powiedziała Kleistowi – więc i tu jakieś wyrachowanie się czai, jakaś perwersja w tym wykoncypowaniu, chociaż oboje zostawili pożegnalne listy wystylizowane na miłosne litanie. To było nieco przeaaranżowane, Kleist z pewnością nie umarł z miłości, tu raczej zdecydował weltschmerz.

Nadal wierzysz – jak to kiedyś ująłeś – w ­miełość?

– Ba, jako... Ino w miełość. Im dłużej siedzę nad Wannsee, w tych oparach pruskiej melancholii, tym bardziej wierzę w miełość, wicie... Miełość jest prosta, nie zna wyrafinowanych katastrof. Owszem, miełość ci wszystko wypaczy, bo póki czujesz się kochany przez Tę Jedyną, nadwyżka endorfin zniekształca obraz świata, ale wtedy jedyna śmierć, o jakiej można myśleć, to chyba tylko wielki rozpuk z nadmiaru szczęścia.

Czym ta miełość właściwie jest?

– To określenie przyszło mi do głowy w czasie, gdy pisałem swoje „chłopowiadania". Chodziło mi o taką miłość potoczystą, prostą, naturszczykowską, nieznającą kalkulacji i w związku z tym niepotrzebującą psychoterapeuty ani poradników, jak przetrwać kryzys w ­małżeństwie.

Kiedy mówię „miłość", nie myślę: miłość bliźniego, miłość chrześcijańska, miłość do dzieci. Miłość – ta miełość, namiętność, rodzaj choroby – jest przypisana jednej osobie

Twoja miłość do Kariny, z którą rozstaliście się po urodzeniu waszego syna i po latach wróciliście do siebie, to też miełość, a nie romantyczna historia?

– Zdecydowanie miełość, która trwa już 20 lat, niezależnie od epizodu rozstaniowego. To, co mnie wiąże z Nieżoną, jest w jakimś sensie pierwotne, odwieczne; myśmy się naprawdę dość wcześnie odnaleźli z głębokim przekonaniem, że to uczucie wędruje z nami przez kolejne wcielenia. Tyle że jako młodziaki nie bardzo uwierzyliśmy, że to tak od razu, już na zawsze, tylko ten, tylko ona – dlatego nieudane przygody małżeńskie były być może konieczne, żebyśmy rozpoznali jakość tej naszej miełości na skali uczuć. My się jej przyglądamy trochę jak zjawisku przyrodniczemu, więc przyjmujemy za dobrą monetę także te chwile, kiedy między nami zawiewają jakieś wichry gniewne, czasem wprost huraganowe, ale tak to już jest w przyrodzie, że nie zawsze łasi się do nas jako przyjemny landszafcik. Kłótnie bierzemy za taki sam zdrowy objaw jak okresy rodzinnych sielanek, wszystko się musi równoważyć. Wiesz, myśmy się nie poznali na uniwersytecie, nie dobrali podczas intelektualnej pogawędki o wyższości późnego Beethovena nad wczesnym Haydnem, nie zwąchaliśmy dobrego biznesu w mariażu – na nas to spadło jeszcze jako na dzieciaki właściwie – jakiś ogień po prostu. I ciągle się pali, wiesz, kiedy jesteśmy razem, wyraźnie podnosi się temperatura otoczenia... No, ale to nie była od razu taka miłość bezpreludyjna, jakby powiedział mistrz Pankowski, musiałem swoje wychodzić, a za drugim razem głównie wypisać w miłosnych listach. Wpakowałem w nie tyle energii, że przez parę miesięcy nie miałem już sił pisać prozy.

No proszę. A ja myślałam, że rozmawiam z prawie 40?latkiem, który siedząc w swojej samotni nad Wannsee i popijając wino, będzie raczej patrzył na podobne emocje z dystansem, jak jeden z jego ulubionych autorów – Thoreau nad jeziorem Walden.

A miełość jest właśnie bardzo w duchu waldenowskim. Toż przecie Thoreau wypluł cywilizację miejską i pobudował sobie chałupkę na jeziorem po to, żeby wieść życie proste i harmonijne. Poza tym to były czasy ograniczonych pokus, kiedy oświetlaliśmy sobie izby lampami naftowymi i nie kalkulowaliśmy codziennie, czy aby w bilansie związku straty nie zaczęły przewyższać zysków, bo wtedy natychmiast trzeba się rozstać. Ja tylko w taką miełość łabędzią wierzę, na całe życie, od której nie możesz uciec, choćbyś próbował na wszelkie możliwe sposoby, i do której zawsze wracasz. W najgorszym wypadku dopiero na łożu śmierci, gdzie zamiast słowa „Różyczka", jak w „Obywatelu Kane", wypowiadasz imię jakiejś pierwszej miłości, o której myślałeś przez dziesiątki lat, mimo żeś jej, głupi, nie miał odwagi zdobyć.

Tylko że on jej już nigdy nie spotka. A w takim przypadku jak twój jest happy end, ponowne spotkanie, kurtyna opada i potem co? Smutek spełnionej baśni?

– W sytuacji, w której teraz się znajduję, czyli odosobnieniu trwającym już trzy tygodnie, które zakończy się przed świętami, wszystko jest podrasowane rozłąką. Tęsknotą. To rodzaj higienicznego zabiegu, odświeżenia, szczęśliwie mam taki zawód, że nie wiąże mnie miejsce pracy, więc nieustannie gdzieś podróżuję, nierzadko bez Nieżony Karli. Odpoczynek od siebie jest bardzo ważnym elementem dbałości o związek miłosny. Jeśli zaczyna cię nużyć powtarzalność, jeśli we łbie się lęgnie herezja, że wieloletni związek stracił smak świeżości, masz doskonałą okazję, żeby się przekonać, że tak nie jest. Stara miłość pozostaje świeża, tylko czasem przestajemy ją zauważać, jak obrazy na ścianach naszych domów, które przezroczyścieją, bo są z nami od kilkudziesięciu lat i zapominamy o ich istnieniu. Kilka dni, sporadycznie kilka tygodni rozłąki w zupełności wystarcza.

A jeśli ktoś nie ma takiej możliwości? Miełość nie zaczyna trącić po jakimś czasie rutyną, przyzwyczajeniem, jak każda monogamia?

– Nie, bo oboje z Nieżoną Karaluchią zdajemy sobie sprawę, że to tąpnięcie, euforia, ten rausz, który się nam przytrafił w życiu dwa razy, był tak silny, tak ekstraktywny, jeśli chodzi o gęstość emocji, że teraz jesteśmy we władaniu chęci, by to wciąż odtwarzać. Takie znikania, rozstania, powodują, że nasza przestrzeń ciągle się wietrzy; więcej jest w niej niedosytu i tęsknoty niż przesytu i przemęczenia, o które też łatwo, bo to, że gdzieś tam jesteśmy ze sobą tyle lat, wcale nie świadczy, żeśmy się idealnie dopasowali pod względem charakterów. Ale w długotrwałym związku czujesz, że druga osoba staje się częścią ciebie. To coś więcej niż miełość czy miłość, czy przywiązanie, to rodzaj podwójności istnienia. Oczywiście musimy pamiętać, że uprawiam teraz dyskurs nieracjonalny, bo z medycznego, psychologicznego punktu widzenia to, o czym mówię, należałoby nazwać chorobliwym, patologicznym uzależnieniem. Miłość nie jest przejawem zdrowego rozsądku – powiadał Roland Barthes: „Uczucie rozsądne: wszystko się układa – lecz nic nie trwa. Uczucie miłosne: nic się nie układa – a jednak to trwa". A zatem rozmawiamy o chorobie; próbujemy eufemizować, zagadać nagi fakt, że jako człowiek zakochany przez 20 lat w Nieżonie jestem nałogowcem – miłości. To trochę tak jak cały ten wysublimowany język degustatorów wina, w którym naprawdę chodzi o to, żeby nie nazwać wprost alkoholizmem tego, że się do przetrwania potrzebuje dziennie sporej dawki, dajmy na to, burgunda. Tak, jestem maniakiem kochania, rozmawiasz z człowiekiem, który w pewnym sensie od 20 lat nie wytrzeźwiał.

Naprawdę myślałeś o jednej kobiecie przez tych 11 lat?

– Raczej wyczuwałem to organicznie, bo próbowałem wypchnąć to podówczas zawiedzione uczucie poza świadomość. Ale w krainie fantazmatów Nieżona Karo była obecna choćby poprzez to, że tak zwane kobiety w moim typie w istocie podobały mi się przez swoje podobieństwo do niej. Tak jakbym kiedyś spróbował jakiegoś twardego narkotyku i tak naprawdę wszystko, co odtąd robiłem, w jakiś sposób było próbą zagłuszenia tego narkomańskiego głodu, który gdzieś tam na dnie duszy ćmił. Po naszym powrocie byłem już zdeterminowany, wiedziałem, że nawet jeśli ten związek przyniesie wiele trudności i kosztów emocjonalnych, to ja w to wchodzę świadomie, już tego nie wypuszczę z rąk, bo tylko z tą kobietą w jakiś sposób sięgam nirwany.

Czyli musi być po góralsku, namiętność aż zadudni, niech iskry polecą, człowiek czuje, że żyje?

– Wszystko, co nas łączy, jest z krwi, z mięsa, z życia. Gdzieś wyczytałem, że kilkuletnie dziecko, widząc, że w filmie zanosi się na seks, powiedziało: „O, a teraz będą się ze sobą zderzać". Mogę powiedzieć, że nasza codzienność obfituje w wiele wymiarów zderzeń.

A może miłości czy – jak mówisz – miełości nie ma, są tylko poruszenia emocji, jakieś reakcje w mózgu, hormony, feromony?

– Nawet jeśli nami rządzą feromony, a miłość to jest reakcja chemiczna, to nie zmienia postaci rzeczy – w moim życiu ta chemia działa.

Ale jednocześnie mówisz, że najszczęśliwszą chwilą w twoim życiu były narodziny córki, którą zresztą masz z inną kobietą.

– To nie tak. Narodziny Stasia, naszego z Nieżoną Karrambą syna, były równie szczęśliwym dniem. Tylko że on rodził się w czasach, kiedy nie było jeszcze czegoś takiego, jak porodówka dla świadomych ojców. Mogłem go zobaczyć dopiero po paru dniach, przyjść, pomachać, przekupić salową, żebym mógł wejść na korytarz. W przypadku Zosi, która przychodziła na świat już w zupełnie nowej rzeczywistości, w nowym tysiącleciu, było tak, że mogłem mieć dziecko na rękach już w pierwszych sekundach jego życia. Żałuję, że Stasia nie mogliśmy z Kariną rodzić razem, ale na początku lat 90. nikomu się jeszcze nie śniło o akcji „Rodzić po ludzku". Ale kiedy mówię „miłość", nie myślę: miłość bliźniego, miłość chrześcijańska, miłość do dzieci – to są inne rodzaje uczucia. Miłość – ta miełość, namiętność, rodzaj choroby, o którym rozmawiamy, jest przypisana jednej osobie. Ona nie może być rozproszona i uniwersalna. Szkoda, że brak w naszym języku rzeczownika, który by to zróżnicował.

Czyli jednak z wszystkich odmian miłości najważniejsza jest miełość?

– Najbardziej istotna jest miłość własna. Człowiek, który nie jest w stanie siebie pokochać, choćby uporczywie poszukiwał wzajemności i akceptacji u drugiej osoby, to ich nie znajdzie.

Jak w tym powiedzeniu: „kochaj bliźniego jak siebie samego", rozumianym zazwyczaj na opak? Że to bliźni najważniejsi?

– Wielu nie rozumie tego powiedzenia i próbuje mieć pretensje do siebie, że im w życiu nie wychodzi, a tak naprawdę nie wykonali tego pierwszego kroku. Zaniedbali miłość własną. Wbrew pozorom to bardzo istotny temat, niemający nic wspólnego z egoizmem. Jak człowiek się ze sobą zaprzyjaźni, to zmienia się również fizycznie, ta miłość emanuje na całą zewnętrzność.

Mówi się, że kobiety, które kochają siebie, przyciągają mężczyzn.

– Widocznie najsilniejszy jest feromon miłości własnej.

Wywiad ukazał się w tygodniku Przekrój

w grudniu 2011

18 października Wojciech Kuczok kończy 40 lat.

Wywiad z archiwum "Przekroju",

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"