– W sytuacji, w której teraz się znajduję, czyli odosobnieniu trwającym już trzy tygodnie, które zakończy się przed świętami, wszystko jest podrasowane rozłąką. Tęsknotą. To rodzaj higienicznego zabiegu, odświeżenia, szczęśliwie mam taki zawód, że nie wiąże mnie miejsce pracy, więc nieustannie gdzieś podróżuję, nierzadko bez Nieżony Karli. Odpoczynek od siebie jest bardzo ważnym elementem dbałości o związek miłosny. Jeśli zaczyna cię nużyć powtarzalność, jeśli we łbie się lęgnie herezja, że wieloletni związek stracił smak świeżości, masz doskonałą okazję, żeby się przekonać, że tak nie jest. Stara miłość pozostaje świeża, tylko czasem przestajemy ją zauważać, jak obrazy na ścianach naszych domów, które przezroczyścieją, bo są z nami od kilkudziesięciu lat i zapominamy o ich istnieniu. Kilka dni, sporadycznie kilka tygodni rozłąki w zupełności wystarcza.
A jeśli ktoś nie ma takiej możliwości? Miełość nie zaczyna trącić po jakimś czasie rutyną, przyzwyczajeniem, jak każda monogamia?
– Nie, bo oboje z Nieżoną Karaluchią zdajemy sobie sprawę, że to tąpnięcie, euforia, ten rausz, który się nam przytrafił w życiu dwa razy, był tak silny, tak ekstraktywny, jeśli chodzi o gęstość emocji, że teraz jesteśmy we władaniu chęci, by to wciąż odtwarzać. Takie znikania, rozstania, powodują, że nasza przestrzeń ciągle się wietrzy; więcej jest w niej niedosytu i tęsknoty niż przesytu i przemęczenia, o które też łatwo, bo to, że gdzieś tam jesteśmy ze sobą tyle lat, wcale nie świadczy, żeśmy się idealnie dopasowali pod względem charakterów. Ale w długotrwałym związku czujesz, że druga osoba staje się częścią ciebie. To coś więcej niż miełość czy miłość, czy przywiązanie, to rodzaj podwójności istnienia. Oczywiście musimy pamiętać, że uprawiam teraz dyskurs nieracjonalny, bo z medycznego, psychologicznego punktu widzenia to, o czym mówię, należałoby nazwać chorobliwym, patologicznym uzależnieniem. Miłość nie jest przejawem zdrowego rozsądku – powiadał Roland Barthes: „Uczucie rozsądne: wszystko się układa – lecz nic nie trwa. Uczucie miłosne: nic się nie układa – a jednak to trwa". A zatem rozmawiamy o chorobie; próbujemy eufemizować, zagadać nagi fakt, że jako człowiek zakochany przez 20 lat w Nieżonie jestem nałogowcem – miłości. To trochę tak jak cały ten wysublimowany język degustatorów wina, w którym naprawdę chodzi o to, żeby nie nazwać wprost alkoholizmem tego, że się do przetrwania potrzebuje dziennie sporej dawki, dajmy na to, burgunda. Tak, jestem maniakiem kochania, rozmawiasz z człowiekiem, który w pewnym sensie od 20 lat nie wytrzeźwiał.
Naprawdę myślałeś o jednej kobiecie przez tych 11 lat?
– Raczej wyczuwałem to organicznie, bo próbowałem wypchnąć to podówczas zawiedzione uczucie poza świadomość. Ale w krainie fantazmatów Nieżona Karo była obecna choćby poprzez to, że tak zwane kobiety w moim typie w istocie podobały mi się przez swoje podobieństwo do niej. Tak jakbym kiedyś spróbował jakiegoś twardego narkotyku i tak naprawdę wszystko, co odtąd robiłem, w jakiś sposób było próbą zagłuszenia tego narkomańskiego głodu, który gdzieś tam na dnie duszy ćmił. Po naszym powrocie byłem już zdeterminowany, wiedziałem, że nawet jeśli ten związek przyniesie wiele trudności i kosztów emocjonalnych, to ja w to wchodzę świadomie, już tego nie wypuszczę z rąk, bo tylko z tą kobietą w jakiś sposób sięgam nirwany.