Dopalacze na celowniku kamery

Kino idzie na wojnę z lewymi psychotropami

Publikacja: 13.04.2013 01:01

Artykuł pochodzi z tygodnika "Uważam Rze"

W ludzkiej psychice nie ma dróg na skróty. Kto wam wciska kit, że uszczęśliwią was dopalacze, prozaki, podejrzane psychotropy – bezczelnie kłamie. Kino powtarzało to nieraz. Teraz wraca do tematu i czas najwyższy, bo światowe firmy farmaceutyczne ciągle nas mamią, że już, już wprowadzą na rynek coś, co nas uszczęśliwi bez skutków ubocznych. Dobrze, że kino nie śpi. Za chwilę premiera filmu Stevena Soderbergha „Panaceum", który przeprowadza symulację z udziałem takiego cudownego proszku.

Ratunek dla ludzkiej powłoki

Żadnych tu ekscesów – rzecz jest o chorobie psychicznej, a ta się odkłada w duszy powoli i ledwie zauważalnie. Oto Emily (o słodkiej buzi Rooney Mary) wiedzie pogodną, choć pospolitą egzystencję w gronie podobnych jej Amerykanów z upper middle class. I wtedy przychodzi coś, co scenarzyści fachowo nazywają „twist", czyli nagły obrót akcji o 180 stopni. Mianowicie małżonek, który w swojej branży kradł po cichu, został na tym przyłapany i osiadł za kratkami. Wstrząs.

Ale z jednorazowego wstrząsu człowiek może się otrzepać – gorzej, że teraz całe to poukładane życie zmieniło się w jedną wielką obsuwę. I nie chce być inaczej. Do życia Emily po cichu wkrada się anhedonia – to taki stan, w którym człowieka nie cieszy nic, co wcześniej dawało choćby drobne przyjemności. A to dopiero pierwszy etap postępującej obsuwy. Bo po anhedonii przychodzi depresja – głębsza i głębsza. Co znaczy, że już droga z pościeli do łazienki bywa ponad siły. Do tego przyplątuje się lęk – bezprzyczynowy, ale za to paniczny. Kobieta czuje się jak ktoś, kto – powiedzmy – nie schylił się na czas w niskich drzwiach i grzmotnął głową w odrzwia. Taki ktoś doznaje zaćmy umysłu, ale to mija po trzech sekundach (bo zaraz trzeba rozmasować guz na czole). Ale nie tu – stan takiego ogłuszenia rozciąga się na godziny i dni. Kobieta jeszcze chodzi po sprawunki, jeszcze mówi składnie i do rzeczy, ale to już żywy trup. Powłoka ludzka.

A zatem – po ratunek. Psychiatra (z dorobkiem i rzędem dyplomów na ścianie, a jakże) przepisuje zwyczajowe psychotropy. Ale jakoś nie skutkują. Emily jak była pogrążona, tak została. Więc silniejsze. I jeszcze silniejsze. Ale psycha nie chce się podnieść. I tu kolejny twist. Pan doktor, który nie zamierza rozkładać rąk, podsuwa Emily coś, czego nie powinien podsuwać, bo jest w fazie testów itd. Niewinną małą pigułkę. Korporacja farmaceutyczna, która to cudo wyprodukowała, ręczy, że to „lek na wszystko". Że jak się przełknie i popije, to pacjent stanie się innym człowiekiem. I – stety, niestety – staje się. Emily jak była otępiała, tak teraz rozgląda się po świecie i nagle – tak po prostu z wtorku na środę – zaczyna z tego świata rozumieć więcej i więcej. Nie jak te pożałowania godne ludziki, które nie łykają tej cudownej pastylki. I w skołatanej główce poczciwej Amerykanki powstaje nowy świat. Już ona wszystko wie lepiej, już ona będzie rozdawać karty i przesuwać najważniejsze pionki na szachownicy. I przesuwa. Jak dochodzi do niezachwianego przekonania, że pewna znajoma winna jest nieszczęść jej i innych bliźnich, chwyta za nóż i tnie. Wyrwała chwasta! No i za kratki, z tym że tam magicznej pigułki nie dają i Emily zostaje ze swoją biedną głową, która teraz naprawdę przypomina poszatkowaną główkę kapusty. A koncern farmaceutyczny? Spokojnie, nie po to utrzymuje armię adwokatów, żeby się dać wrobić jakiejś paniusi.

Zostawcie mózg w spokoju

Ale może być jeszcze gorzej, bo jak w grze są niewyobrażalnie wielkie pieniądze, to sentymenty na bok. Osiem lat temu oglądaliśmy film „Wierny ogrodnik" na kanwie powieści nie byle kogo, bo Johna Le Carré (tego, co o światowym szpiegostwie wie wszystko i nie ceni go wcale, ale to wcale). Ten Le Carré przeprowadził oto tezę, że giganty farmaceutyczne testują nowości apteczne na najuboższych ochotnikach z Afryki. Po pierwsze, takim płaci się grosze, a po drugie, o takich się nikt w razie czego nie upomni. I tu najlepsze – bo jak się upomni, to taki koncern nie zawaha się wynająć zawodowego zabójcy, by sprzątnął takiego mąciciela. Co też się w filmie dzieje.

Wszyscy kombinują nad magiczną pigułką, więc ten temat ma w kinie skłonność do tego, żeby się ciągnąć. Że przypomnę rozprawkę filmową „Jestem Bogiem" sprzed dwóch lat. Temat właściwie podobny, tylko że tu nad sfabrykowaniem „leku na wszystko" biedzi się nie konsorcjum farmaceutyczne z laboratoriami, całe w szkle i w pleksi. Tu taki środek zmiksował jakiś natchniony chemik, dokładnie zresztą nie wiadomo kto. Bo taki towar przechodzi przez ręce dziesiątków dilerów, zanim trafi do potrzebujących. A potrzebujący, i to mocno, jest pewien nowojorski pisarz, który wziął zaliczkę na książkę i utknął nad białą kartką. Wcześniej też szło mu krzywo. A to wyrzygał się na biurko szefa, a to podkradł morfinę śmiertelnie chorej ciotce. Pech chciał, że spotkał szwagra, który przekonał go, że ma cudowne tabletki na wszelkie niepowodzenia. Zastrzega, że to cudo, a nie podróbka viagry z Kajmanów. I tłumaczy – szarlatan – wykorzystujemy tylko 20 proc. mózgu. Reszta drzemie, a to przecież czyste marnotrawstwo. A gdyby tak zaprząc tę resztę do roboty? Przecież to otwiera możliwości, jakie do tej pory były daleko poza naszym horyzontem.

I ten skrachowany pisarz bierze nieznany towar. Działa! Jak nie mógł sklecić zdania, tak teraz w jedno popołudnie machnął 60 stronic i jeszcze dzwonią mu z wydawnictwa, że świetne i kiedy ciąg dalszy. A ten – nomen omen – ciąg zależy od pastylek, a z tymi są niewielkie przejściowe trudności. I co tu zrobić, skoro już mu raz IQ skoczyło do 400 punktów? Tematy spływały do głowy jak majowy deszcz, a słowa same układały się na klawiaturze. Nagle – bez specjalnego wysiłku – gdziekolwiek się pojawisz, jesteś duszą towarzystwa. Widać mózg działa, no powiedzmy na 80 proc. Tylko że dzieje się coś dziwnego. Ta cudowna maszynka jakby się zacinała, jakby się przegrzewała i musiała odpocząć. I wtedy – nic, kompletna pustka pod kopułą. Pisarz nie wie, gdzie jest, nie poznaje ludzi, zapomina, jak się nazywa. Więc chyba lepiej było pozostawić te 80 proc. synaps w rezerwie...

W tym sezonie napatoczył się nam film na podobny temat – „Lot". Tu podkręcał się Denzel Washington, który zawodowo pilotował samoloty pasażerskie. Z tym że dla wzmożenia sprawności zawodowych stosował mieszaninę koki i whisky. Najlepiej tuż przed lotem. Nabrał takiej wprawy, że stawał w drzwiach kabiny, by zwyczajowo powitać pasażerów, a jednocześnie jednym płynnym ruchem, którego oni nie mogli widzieć, wlewał butelkę wódki do soku, który już sobie ostentacyjnie popijał. Taki koktajl powodował, że pilotował jak w natchnieniu. Potem lądował, szedł do hotelu i starał się zasnąć, zanim powali go nieuchronny ból głowy. I tak latami. Personel coś tam podejrzewał, bo oddech u pana kapitana nie zawsze był świeży, ale na podejrzeniach się kończyło.

Aż sprawa się rypła, bo pewnego razu w jego samolocie zapaliły się silniki. Runął. Nikt nie miał prawa wyjść z tego upadku żywy. Tylko że ten naspidowany pilot wykonał manewr, którego na trzeźwo na pewno by się nie podjął – odwrócił maszynę na grzbiet i tak wylądował. Ocalił życie setki ludzi. Ale nie ocalił siebie: rutynowo pobrano mu krew do badania i wyniki okazały się więcej niż kompromitujące. Jednego dnia z bohatera (media lubią takie lądowania) stał się niemal bandytą. Przecież on w ciągu tych lat brania musiał narażać na śmierć tysiące pasażerów. Wyrzucony z lotnictwa, objęty społeczną infamią, zagrożony procesami zamknął się na odludziu, żeby się nikomu na oczy nie pokazywać. Cóż, tym razem cudowna pigułka przegrała z obowiązującym prawem.

Moc jest z nami

A nasza chata z kraja. Cudeniek farmakologicznych jakby u nas mniej, mamy za to własne tradycyjne wspomagacze. Wiadomo: procenty. Ale nie interesują nas one w ostatniej fazie, kiedy konsument ledwie się dowlecze do monopolowego i zamienia wygrzebane ze śmietnika butelki na nową dawkę. Nie, nas interesuje alkohol, kiedy daje poczucie mocy. „Moc jest z nami" – mówił Janusz Gajos w „Żółtym szaliku" (2000), wychyliwszy kolejną setkę, co dawało mu poczucie, że bez drgnięcia powiek panuje nad firmą, rodziną (choć od dawna rozbitą), a zwłaszcza nad rozpoczętym właśnie wieczorem. Ale cofnijmy się nieco.

Pamiętają państwo scenę pijaństwa w „Popiele i diamencie"? Wysoce pouczająca. Przy kontuarze siedzą dwaj faceci – jeden ma wszystko za sobą (zgrzybiały redaktorzyna), a drugi wszystko przed sobą, mianowicie świetlaną karierę w ministerstwie. Piją obaj, ale jakże odmiennie. Staruszek zalewa się tępo, żeby świadomość przegranego życia nie była tak dojmująca. A młody – zupełnie inaczej. Wlewa w siebie, ile się zmieści, bo to mu przydaje euforii, skrzydła mu wyrastają. I w tym poczuciu mocy chwyta za gaśnicę (ach ten nieodżałowany Kobiela!) i pryska całe to towarzystwo zebrane na bankiecie. Nawiasem – reżyser Wajda był na tyle przytomny, że z całego tego spryskanego towarzystwa tylko radziecki generał pozostał – nie wiedzieć jakim cudem – suchuteńki. Ach, to poczucie mocy!

Pewna dziennikarka telewizyjna („Tylko strach", 1993) ma wrażenie, że dotknęła szklanego sufitu. W pracy niby idzie szturmem od programu do programu, od wywiadu do wywiadu. Ale te wywiady od lat takie same, a tu by się chciało więcej, wyżej, szerzej. No to należy się podkręcić – cały czas piszemy o drogach na skróty – do tego celu służą buteleczki po lekarstwach. Noszone w damskiej torebce nie budzą podejrzeń. I przed wejściem na wizję pani redaktor ustawia w rządku na klapie sedesu owe buteleczki i raz, raz, raz wychyla zawartość. Wszystko dla poczucia mocy. Tylko biedna nie skalkulowała, że alkohol ma swoją cyrkulację. Poczucie mocy, owszem, przychodzi, ale na bardzo krótko, bo tuż za nim czai się ogólny mętlik, bełkot i utrata kontroli. Pani redaktor (gładko z roli wywiązała się Anna Dymna) zaczyna wywiad na jednym ślizgu, z nonszalancją i przytupem. Ale już przy drugim, trzecim pytaniu gubi się i wydziera się na rozmówcę jak przekupa. Tak, że trzeba ją w trybie alarmowym wyprowadzić sprzed kamery.

I jeszcze jedno wzmożenie – narodowe i religijne. Dziwnie to brzmi, a jednak. Film „Pora na czarownice" (1993) miał charakter interwencyjny – w dobie wyrzucania skąd się dało zarażonych wirusem HIV, film ten miał wstrząsnąć sumieniem polskiej prowincji: że nosiciele to też ludzie, że nie zarażają i niech oni sobie spokojnie umrą w naszej okolicy. Taki mniej więcej miał być apel. Ale żeby on wybrzmiał, to trzeba konfliktu. Po jednej więc stronie ci hivowcy pod opieką księdza (Bogusław Linda – jak go widownia zobaczyła w sutannie, to turlała się ze śmiechu), a po drugiej – lokalna tłuszcza. Hivowcy, wiadomo, jechali na brudnych strzykawkach i tak się pozarażali. Ale i tłuszcza ma swój wspomagacz – żytnią. Henryk Bista w walonkach, waciaku i berecie z antenką i oczywiście z flachą w łapie judzi małomiasteczkowy tłum, aby tę zarazę wypalić żywym ogniem. W imię najświętszych tradycji bogoojczyźnianych. Tak go wspomagacz podkręcił!

A z tych polskich dróżek na skróty jedna jeszcze osobliwość. Nie farmakologiczna, ale znamienna. Jakichś parę lat temu podsunięto mi do recenzji książkę, którą napisała dziewczynka z górą dziesięcioletnia. Solidny kawał literatury w twardych okładkach. Przeczytałem, pochwaliłem, ale korzyści duchowej żadnej z tego dziełka nie wyniosłem. Z prostego powodu – dziecko, owszem, miało łatwość wysłowienia, ale – biedactwo! – nie miało żadnych doświadczeń życiowych. Niczego nie przetrawiło i nie zrozumiało. Ono mogło mnożyć słowa i nic więcej. A tu matka chciała ją już teraz, natychmiast pasować na pisarkę. O ile wiem, nic z tego nie wyszło. Dziewczynka dorosła, pewnie została policjantką albo ekspedientką w monopolowym. Cóż, tam też trzeba znać się na ludziach.

Artykuł pochodzi z tygodnika "Uważam Rze"

W ludzkiej psychice nie ma dróg na skróty. Kto wam wciska kit, że uszczęśliwią was dopalacze, prozaki, podejrzane psychotropy – bezczelnie kłamie. Kino powtarzało to nieraz. Teraz wraca do tematu i czas najwyższy, bo światowe firmy farmaceutyczne ciągle nas mamią, że już, już wprowadzą na rynek coś, co nas uszczęśliwi bez skutków ubocznych. Dobrze, że kino nie śpi. Za chwilę premiera filmu Stevena Soderbergha „Panaceum", który przeprowadza symulację z udziałem takiego cudownego proszku.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Nowa instytucja kultury - Instytut Różnorodności Językowej Rzeczypospolitej
Kultura
Noc Muzeów, czyli spacer do przeszłości i przyszłości
Kultura
Rząd: Prawo twórców do tantiem w sieci niezbywalne. Co na to Netflix i Spotify?
Kultura
Teatr Dramatyczny i Stary do obsadzenia. Niedługo poznamy nazwiska dyrektorów
Kultura
Była dyrektor Zachęty, Hanna Wróblewska, zastępuje Bartłomieja Sienkiewicza