- Świetnie czuję się w Ameryce, ale brakuje mi tradycji i kultury europejskiej, kolorów Szwecji, jej surowych krajobrazów, zapachów, dźwięków, brakuje mi brzóz, których gałęzie rozwiewa wiatr – mówił mi Lasse Hallström, gdy spotkaliśmy się w Berlinie po premierze jego filmu, „Czekolady".
„Hipnotyzer", który właśnie wchodzi na polskie ekrany, to jego powrót do Sztokholmu, po 25 latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych. Ale nie do „kolorów, zapachów i gałęzi brzóz". Szwedzki film Hallströma jest ekranizacją bestsellerowej powieści Larsa Keplera (w rzeczywistości pary pisarzy Alexandra Ahndorila i Alexandry Coelho Ahndoril) – mrocznym thrillerem pozbawionym światła i jakichkolwiek jasnych barw.
Już w pierwszej scenie jesteśmy świadkami przerażającego morderstwa. Najpierw od ciosu nożem ginie mężczyzna w sali gimnastycznej, potem ktoś w bestialski sposób atakuje jego rodzinę w domu. Syn w śpiączce ląduje w szpitalu. Jest jedynym świadkiem tego, co się stało. Detektyw prowadzący śledztwo chce nakłonić dawnego kolegę, by metodą hipnozy wydobył z chłopca wspomnienie tragicznego dnia.
Intryga jest zawikłana, akcja ma kilka nieoczekiwanych zwrotów, ale – jak to u Hallströma – najważniejsi są bohaterowie. To galeria głęboko niestereotypowych charakterów, ludzi borykających się z własnym życiem i własnymi niemożnościami. Wśród nich jest tytułowy hipnotyzer przeżywający małżeński konflikt, mężczyzna przegrany, uzależniony od pigułek nasennych. Facet, który nie potrafi się uśmiechać, ponury, podobnie zresztą jak inne postacie w tym filmie. I jak Sztokholm – smutny, brzydki i szary. Ale może właśnie ten mrok jest największą siłą skandynawskich kryminałów. A Hallström doskonale czuje północnoeuropejskie nastroje. Urodził się w Sztokholmie, w 1946 roku. Ojciec, filmowiec amator, zaraził go miłością do kina.