Premiera w Teatrze Wielkim w Poznaniu to wydarzenie, nawet jeśli artystycznie nie zakończyła się pełnym sukcesem. W Roku Verdiego ktoś wreszcie u nas spróbował udowodnić, że ten kompozytor nie jest jedynie dostarczycielem chwytliwych melodii.
Z takim zamiarem wrócił po ponad sześciu latach na operową scenę Tomasza Konina, twórca kilku ważnych przedstawień w pierwszej dekadzie XXI wieku, który potem zajął się dyrektorowaniem w Opolu. Na swój come back wybrał arcydzieło skomponowane przez 80-letniego, ale wciąż pełnego młodzieńczej energii Giuseppe Verdiego.
Konina stara się szukać odpowiedzi na pytanie, kim dzisiaj byłby szekspirowski Falstaff, który 120 lat temu tak zauroczył mistrza opery. Tego rubasznego, ale i cynicznego grubasa, któremu wydaje się, że potrafi okpić cały świat, a swoim wdziękiem zdobyć każdą kobietę, zmienił w taniego komedianta. Jego pojawieniu towarzyszą kamery, dziennikarze i wrzeszczące fanki.
Jakie czasy, tacy bohaterowie. Falstaff rozdaje autografy, podziwia swą podobiznę na plakatach. Wygląda na nich jak Silvio Berlusconi, którego masy cenią bardziej za seksualne podboje niż polityczną działalność. Albo jak Gerard Depardieu, co Tomasz Konina sugeruje jego filmowym kostiumem Obeliksa w finałowej maskaradzie, a przede wszystkim nachalnym przywołaniem wizerunku Moskwy w ostatnim obrazie spektaklu.
Bohater Szekspira był próżny, ale miał życiową mądrość, wnikliwie znał się na świecie i ludziach. O jakichkolwiek zasługach współczesnego Falstaffa nie wiemy nic. Przeszłość jest nieważna, dawne wielkie kreacje Depardieu także uległy zatarciu z chwilą, gdy zaczął wyznawać miłość Putinowi. Media żyją tym, co robią celebryci teraz, chętniej zresztą śledząc ich klęski niż sukcesy. Dlatego porażce Falstaffa oczywiście towarzyszą telewizyjne kamery.