Założyłem zespół z Williamem, bratem, gitarzystą i współkompozytorem. Obaj kochamy popowe melodie i gitarowy hałas, słodkie harmonie i głośne chropowate brzmienie. Początkowo próbowaliśmy grać ładne piosenki, ale nie potrafiliśmy profesjonalnie obsługiwać instrumentów. Dlatego wychodziły nam zepsute piosenki. Granie muzyki noise wydawało nam się jednak nudne. Próbowaliśmy wnieść do muzyki nowe elementy. Nawet w tak ograniczonym gatunku, jakim jest rock, można czymś zaskoczyć słuchacza.
Nigdy nie ukrywaliście waszych największych fascynacji.
Raczej się pogodziłem z twierdzeniem, że jesteśmy wypadkową Beach Boys i The Velvet Underground. To spore uproszczenie, ale również informacja, czego się po nas spodziewać. Od zawsze słyszałem naszą muzykę. Wiedziałem, jak mamy brzmieć. Musieliśmy się tylko nauczyć, jak wygenerować z nas te wszystkie piosenki.
Debiutancki album „Psychocandy" do dziś należy do najważniejszych płyt lat 80.
Nie chciałbym wyjść na bufona, ale wiedzieliśmy, że „Psychocandy" osiągnie sukces. Czuliśmy, że mamy do przekazania coś ważnego i nowego. W przyszłym roku upłyną trzy dekady od premiery tej płyty, ale uważam, że wciąż brzmi ona świetnie. Wielu ten album jednak zaskoczył. Pierwsze nasze koncerty i nagrania przyzwyczaiły słuchaczy do hałaśliwego, głośnego grania. Nasi pierwsi fani mocno się zdziwili, słysząc takie utwory jak „Just Like Honey".
Granie kolejny raz piosenek z „Psychocandy" musi być nużące.