"Rzeczpospolita": Co pani chciała zakomunikować drugim albumem „Migracje"?
Mela Koteluk:
To nie jest album o migracjach fizycznych sensu stricto, ale o mentalnych wycieczkach, momentach, w których mamy okazję zmieniać się, weryfikować światopogląd, otwierać na rzeczywistość, uciekać od mitów. Jednocześnie chcieliśmy jako zespół utrwalać naszą stylistykę, z założeniem, że nowe piosenki muszą być wywindowane w warstwie brzmieniowej. Dużo pracowaliśmy nad aranżacjami. Dlatego zaprosiłam do produkcji albumu Marka Dziedzica, który spojrzał na naszą muzykę świeżym okiem. Wcześniej produkował muzycznie płyty Sorry Boys oraz Ballad i Romansów.
Co znaczył dla pani wyjazd do Anglii?
Dla mojego pokolenia to był ważny rok – 2004, kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej. Powstała nowa siatka połączeń i komunikacji. Moi znajomi z liceum szybko ulotnili się do Anglii. Zdałam maturę w Warszawie, potem próbowałam szczęścia w Krakowie, ale nie do końca się tam odnalazłam. Po liceum nie poszłam od razu na studia, bo nie miałam pewności, co chciałabym studiować. Dałam sobie czas na namysł. Postanowiłam odwiedzić znajomych w Londynie. Na dwa tygodnie. Zostałam na trzy lata.