Czas wyborów to dla komentatora czas, prócz innych zajęć, także częstszych niż zwykle kontaktów z zagranicznymi dziennikarzami. Uderza w nich kompletnie niezrozumiałe dla Polaka ustawienie proporcji. Zagraniczni korespondenci rzadko pytają o sprawy, które nam wydają się najważniejsze dla naszej debaty publicznej, na plan pierwszy wysuwają takie, które przeciętnego Polaka nie zajmują prawie w ogóle. Wśród nich króluje jedna: prawie połowę każdej z rozmów, jakie ostatnio odbywałem z odwiedzającymi nasz kraj dziennikarzami, zajmowały problemy homoseksualistów.
Rozmowy te toczyły się w atmosferze dwustronnego niezrozumienia. Zagranicznemu dziennikarzowi trudno pojąć, że w Polsce kwestie praw mniejszości seksualnych to sprawa niszowa, angażująca nawet nie wszystkich spośród tych, którzy problem seksualnej odmienności znają z własnego doświadczenia. Polakowi trudno pojąć, jak można nie mieć większych zmartwień niż to, ile w kraju jest gejowskich klubów i instytucji od wyrównywania statusu.
Wzajemne niezrozumienie potęgowane jest też przez podejrzliwość. Zagraniczny dziennikarz podejrzewa, że jego rozmówca udaje tylko, iż uważa problem za nieistotny, bo tak naprawdę homoseksualistów szczerze nienawidzi i z jakiegoś powodu chce ich represjonować. Polski konserwatysta podejrzewa zaś, że dla tamtego uporczywe drążenie marginalnego tematu to tak naprawdę pretekst, żeby raz jeszcze Polsce przyłożyć i obsmarować jako kraj ciemnoty i pogromów. Stopniowo jednak rozmowa pozwala skorygować uprzedzenia obu stron.
Zacznijmy od błędów w obrazie, jaki przynosi tu mieszkaniec Zachodu. Dowodem, że Polaków (poza niektórymi) homoseksualizm naprawdę mało obchodzi, jest w znacznym stopniu los Ligi Polskich Rodzin. Ugrupowanie to walkę z „promocją homoseksualizmu” i „wstrętnymi pederastami” uczyniło w pewnym momencie najbardziej widocznym elementem swej propagandy i bardzo na tym straciło. Dlaczego?
Bo choć stereotyp homoseksualisty jest w Polsce negatywny i większość pytanych deklaruje niechęć do niego, w stereotypie tym homoseksualista jest kimś zupełnie niepoważnym. Nie groźnym pedofilem, czyhającym na katolickie dzieci, jak usiłował to rysować Giertych, ale śmiesznym zniewieścialcem, noszącym się po kobiecemu i mówiącym wysokim, modulowanym głosem. Wdając się z kimś takim w ciągłe szarpaniny, polityk w oczach Polaka traci powagę, ośmiesza się.