Andrzej Błasik. Generał Andrzej Błasik skończyłby 50 lat

Wywiad z Ewą Błasik, wdową po generale Andrzeju Błasiku

Publikacja: 11.10.2012 01:01

Grób gen. Błasika na warszawskich Powązkach

Grób gen. Błasika na warszawskich Powązkach

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Generał Andrzej Błasik skończyłby dziś 50 lat. Wywiad z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Jak się pani żyło przez te wiele miesięcy, kiedy pani mąż generał Andrzej Błasik był znieważany przez media, przez Rosjan i przez Komisję Millera?

Nie ma słów, które byłyby w stanie wyrazić ból z powodu haniebnych, codziennych ataków na tak porządnego, mądrego, wzorowego żołnierza, ale też męża i ojca. Gdyby nie opieka, jaką czuję ze strony Ojca Świętego Jana Pawła II, a czuję ją każdego dnia, to nie wiem, jak bym sobie poradziła. Bez tego nie wytrzymałabym tego bólu. Po konferencji MAK miałam wrażenie, że generał Anodinie zależy na tym, by mnie osobiście doprowadzić do takiej sytuacji, żebym się zamknęła i pogodziła się z tą ich narracją. Im bardziej oni mnie atakowali, tym bardziej prosiłam Ojca Świętego o wsparcie i on mnie tą łaską obdarzał. Cały czas miałam przed oczami cierpienie Jana Pawła II, i wiedziałam, że muszę wytrzymać. Rosjanie z całą premedytacją niszczyli honor polskich żołnierzy, oficerów, wreszcie całej polskiej armii. Odnosiłam wrażenie, że sprawiało im to jakąś sadystyczną przyjemność. Niestety nie sposób uciec od konstatacji, że Rosjanom pomagali również Polacy, a w szczególności płk Edmund Klich. Jak się wydaje, jego przyjacielskie kontakty z wiceszefem MAK sprawiły, że bardziej, w mojej opinii, reprezentował interesy Rosji niż Polski.  Podzielam opinię tych, którzy uważają, że osobie Edmunda Klicha powinny się przyjrzeć odpowiednie służby.

To ciężkie oskarżenia.

To nie oskarżenia. O niczym nie przesądzam. Jednak zachowanie pana pułkownika przypomina postawę znaną z czasów sowieckich, a obecnie kultywowaną w Rosji, że odpowiedzialnością najlepiej obarczyć tych, którzy nie mogą się już bronić, w tym przypadku pilotów. Jeśli chodzi o mojego męża, machina propagandowa Rosji, która niestety znalazła wsparcie w wielu mediach w Polsce, sięgnęła po najgorsze wzorce stalinowskie. Nie wystarczyło, że zginął na posterunku. Trzeba było jeszcze podjąć ohydną próbę odebrania mu tego, co cenił bardziej niż swoje życie – honoru żołnierza i oficera Wojska Polskiego. Zrobienie z niego pijaka wdzierającego się do kokpitu nie było uderzeniem tylko w niego, ale w honor i godność polskiej armii. Niestety okazało się przy tym, że nie wszyscy, którzy polski mundur noszą bądź nosili, są tego godni.

Jaki był naprawdę Andrzej Błasik?

Na pewno nie taki, jakim pokazują go tzw. wiodące media. Miły, bardzo ciepły, inteligentny, opiekuńczy i bardzo kochający mnie i rodzinę. Owszem, miewałam powody do zazdrości. Chodzi o jego drugą miłość – do  lotnictwa. Lecz chyba każda żona pilota musi pogodzić się z takim „romansem” swojego męża. Nie da się być dobrym pilotem, jak się tego nie kocha. Oczywiście może pan mówić, że jestem subiektywna, ale od wielu osób słyszałam, że chciałyby, by ich małżeństwa były takie jak nasze. Recepta jest banalnie prosta i nazywa się – miłość. Andrzej miał świadomość wyrzeczeń, jakie musi znieść żona pilota wojskowego. I kiedy go chwalono, zawsze odpowiadał, że nie osiągnąłby tego wszystkiego bez żony. Zwykł mawiać, że o wielkości mężczyzny świadczy jego kobieta...

Czym jako mężczyzna panią zauroczył?

Skromnością. Był rok 1985. Moja koleżanka, która wiedziała, że piszę na maszynie, powiedziała mi o podchorążym z Dęblina, który szukał kogoś, kto przepisze mu pracę dyplomową. W sierpniu tamtego roku zadzwonił do mnie Andrzej i tak się zaczęło. To była właściwie miłość od pierwszego wejrzenia. Oświadczył się przy przepisywaniu czwartego rozdziału. Zyskałam największy skarb życia – mojego Andrzeja. Jeśli zaś chodzi o jego urodę, to zdjęcia jej nie oddają. Odnoszę wrażenie, że media tak dobierały ilustracje, żeby odpowiadały tej narracji, wybierano najgorsze ujęcia i kadry. To podobna metoda, jaką stosowano wobec śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego za jego życia. Wybierano takie ilustracje, by zrobić z niego potwora. Dopiero kiedy zginął, okazało się, że archiwa prasowe są pełne jego zdjęć, na których widać, że to był dobry człowiek. Cóż – jeden, często zmanipulowany obraz może całkowicie zmienić postrzeganie człowieka.

Wychodząc za mąż, miała pani świadomość, co znaczy być żoną oficera?

Zupełnie nie miałam. Ślub z żołnierzem w gruncie rzeczy jest też zaślubinami z armią. Bycie żoną oficera i lotnika oznacza dostosowanie całego życia do wojska. Rozkaz to rozkaz. Nikt nie pyta się żony, czy chce się przeprowadzić z jednej bazy do drugiej. Ale łatwo nie było. Mąż przecież zaczynał służbę jeszcze za komuny, której nie znosił. Nie wyobrażał sobie, że mógłby nie wziąć ślubu kościelnego. Był człowiekiem wielkiej wiary, którą wyniósł z domu. Nie manifestował jej, ale też jej nie krył, jak wielu wojskowych chcących zrobić karierę. Nie ukrywał ślubu kościelnego, co oczywiście spowodowało kilka nieprzyjemnych rozmów z tzw. politrukami, czyli oficerami politycznymi. Dano mu do zrozumienia, że kariery nie zrobi. Uratowało go to, że jako pilot miał świetną opinię, więc przymknięto oczy na to, że jest „politycznie niepewny”. Mąż się nie przejmował i jeśli mu tylko na to służba pozwalała, to w niedzielę szliśmy zawsze do kościoła. Krzywo patrzono na to, ale również na to, że żona Błasika nie brała przed 1989 r. udziału w oficjalnych uroczystościach.

Skąd u Andrzeja Błasika wzięła się ta pasja lotnicza?

Chyba z miejsca urodzenia. Ziemia łęczycka wydała wielu świetnych lotników. Wystarczy wymienić ppłk. Miłosza, który uratował życie premierowi Millerowi, kiedy śmigłowiec, którym lecieli, uległ awarii. Chłopcy z ziemi łęczyckiej uchodzą za świetnych pilotów, choć wielu z nich zabrakło tego, co nazywane jest szczęściem lotniczym. Andrzej z domu w Wartkowicach wyniósł prawdziwie patriotyczne wychowanie. Jego mama uczyła historii, i to historii prawdziwej. Kiedy zmarła, na jej pogrzebie były tłumy wychowanków i księży.

Wspomniała pani, że przed 1989 r. nie braliście udziału w oficjalnych imprezach. Byliście odludkami?

Skądże znowu. Mieliśmy krąg znajomych, myślących i czujących jak my. Andrzeja szkolił mistrz świata w lataniu precyzyjnym Ryszard Michalski, który wspiera nas do dziś w tych trudnych chwilach. Krąg naszych przyjaciół to byli najlepsi lotnicy. Spotykaliśmy się u nas w mieszkaniu, czytali książki przemycane z zachodu. Ci chłopcy powtarzali już wtedy – my nie jesteśmy z Moskwy, tylko z Colorado Springs. Równali do najlepszych lotników świata. I byli odporni na komunistyczną indoktrynację. Choć muszę przyznać, że mąż cenił sobie Su-22 jako świetny samolot. Nie było dla niego istotne, że został zaprojektowany przez Rosjan. Ważne było dla niego, że to dobra maszyna.

Był dobrym ojcem?

Wspaniałym, choć nie miał dla dzieci wiele czasu. Ale bardzo je kochał. Kiedy przyszła na świat nasza córeczka, był tak wzruszony, że odsunięto go na dobę od latania. Nie miało dla niego to żadnego znaczenia, że pierwsza urodziła się dziewczynka, która nie będzie mogła latać myśliwcami. Kiedy urodził się nam syn, był równie szczęśliwy.

Niektórzy podważają dokonania Błasika jako pilota.

Mój mąż był wychowankiem generała Stanisława Targosza, jednego z najbardziej wymagających dowódców lotnictwa. Pod koniec lat 90. mąż został wyróżniony tytułem pilota roku. Tytułem, o którym marzy każdy lotnik.

Był odważny, ale obca mu była brawura. Jeszcze za komuny był bardzo zmoblizowany, kiedy jako dowódca klucza został wysłany z podwładnymi na ćwiczenia w okolice Pińska na Polesiu. Dano mu jednoznacznie do zrozumienia, że jeśli dojdzie do jakiegoś wypadku i pilot będzie się musiał katapultować nad poleskimi bagnami, to nikt nie wyśle żadnej pomocy. Wtedy zrozumiał, że Sowieci mają inne standardy, że pojedynczy człowiek, choćby był najlepszym pilotem dla nich się nie liczy. Niestety po śmierci Andrzeja boleśnie się przekonałam, że w Rosji do dziś pokutuje to przekonanie. Andrzej uchodził za pilota doskonałego. Posiadał klasę mistrzowską. Przechodził najtrudniejsze ćwiczenia – latanie bez widoczności w zakrytej kabinie, walka w powietrzu przy trudnych warunkach atmosferycznych, loty bojowe nad morzem.  Z każdej próby wychodził obronną ręką. Z wyjątkiem tej ostatniej, kiedy nie siedział za sterami…

Ceniono go jako dowódcę?

Nie tylko jako dowódcę, ale i instruktora. Przypomnę historię, kiedy rozbiła się Iskra podczas defilady. Mąż nie stał wtedy na czele Sił Powietrznych. Mało kto wie, że wówczas mało brakowało, by rozbiły się też MiGi, które cudem ominęły we mgle jeden z drapaczy chmur. W tej strasznej mgle tylko chłopcy, którzy lecieli SU-22, wykonali zadanie bez zarzutu. Mimo mgły. A byli to chłopcy wyszkoleni przez mego męża. Jako dowódca swoich pilotów, ale też członków personelu naziemnego, traktował z największym szacunkiem. Wiele osób mówi teraz, że był dla nich jak ojciec.

Jakie kontakty łączyły go z politykami?

Czysto służbowe. Nasze grono znajomych i przyjaciół składało się przede wszystkim z lotników. Andrzej trzymał dystans do polityki. Nie pchał się też do dowodzenia. Chciał przede wszystkim latać. Dość powiedzieć, że do podjęcia nauki w Rembertowie przymusili go koledzy. Tak długo go namawiali, że w końcu machnął ręką i zaczął studia. Jego ówczesny dowódca raz wezwał nawet mnie, żebym przekonała Andrzeja, żeby poszedł na uczelnię. Uświadomił sobie bowiem, że nie będzie mógł całe życie latać na myśliwcach i musi kiedyś zrobić miejsce młodszym. Nigdy się jednak nie pchał na stanowiska. Zajmował je, bo był po prostu najlepszy. Bez żadnych znajomości, bez żadnego politycznego wsparcia. Dystans do polityki zachowywał od zawsze. Za komuny nie chciał iść do Rembertowa, bo zdawał sobie sprawę, że będzie indoktrynowany. Z tych samych powodów w ogóle nie myślał o studiach na akademiach sowieckich. Paradoksalnie to spowodowało, że w wolnej Polsce zrobił karierę, bo nie był postrzegany jako człowiek Moskwy jak wielu dowódców. Niestety w armii nadal jest sporo ludzi, którym wpojono sowiecką mentalność. To właśnie oni mojego męża nienawidzili najbardziej. Bo był inny. Właśnie za to cenił mojego męża prezydent Lech Kaczyński. Był zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale w kwestii lotnictwa nigdy by się nie posunął do jakiś nacisków. Cenił profesjonalizm męża. Wiedział o pochwałach, jakie zbierał choćby po ćwiczeniach NATO. Generał Franciszek Gagor, który również zginął pod Smoleńskiem, w moim mężu widział swojego następcę na stanowisku szefa Sztabu Generalnego. To chyba o czymś świadczy.

Jak generał podchodził do kwestii bezpieczeństwa?

To był jego priorytet. Na pewno nigdy nie utożsamiał z powiedzeniem, że polski lotnik poleci na drzwiach od stodoły.  Wychodził z założenia, że polski lotnik wart jest najlepszego sprzętu. Niestety, nie zawsze było to rozumiane przez polityków. W armii sowieckiej niewielkie znaczenie przywiązywano do ludzkiego życia – w myśl zasady: u nas ludzi dużo. Podobne podejście było w wojsku ludowym. Mąż z takim sposobem myślenia walczył. Wychodził z założenia, że armia, jeśli ma wypełniać swoje zadania, to musi mieć wysokie morale. Że każdy od szeregowca do generała musi być darzony szacunkiem, ale też innych tym szacunkiem darzyć. Oznaką zaś tego szacunku była dbałość o bezpieczeństwo lotów. Jeszcze przed katastrofą Casy zaczął wdrażać wysokie standardy lotów.

Jak przeżył katastrofę CASY?

Była dla niego szokiem. Zginęli tam przecież w większości jego uczniowie. W nocy wszedł do hangaru, gdzie stały trumny przygotowane do pogrzebu. Podchodził do każdej z nich. Żegnał się ze swoimi przyjaciółmi i kolegami.

Na oficjalnej uroczystości musiał w końcu pokazać niezachwianą postawę. Bezpieczeństwo zawsze było dla niego świętością. Wystarczy przypomnieć opublikowany po jego śmierci dokument szefa BOR, który naciska, by mąż dla wygody polityków obniżył standardy bezpieczeństwa. Andrzej w zdecydowanych słowach odmawiał. O tym, co mąż zrobił dla podniesienia poziomu bezpieczeństwa po katastrofie CASY, mówił nawet szef MON Bogdan Klich na pogrzebie mojego męża. I nie były to czcze pochwały, lecz szczera prawda, którą potwierdzają dokumenty. Cała narracja o moim mężu została zbudowana na kłamstwach Edmunda Klicha. Odnoszę wrażenie, że człowiek ten postanowił zbudować karierę polityczną na znieważaniu mojego męża i polskiego lotnictwa. Jednak podczas wyborów do Senatu wyborcy wystawili mu ocenę i na szczęście parlamentarzystą nie został.

Ale pani męża atakowali również eksperci lotniczy

Powinno się powiedzieć: tak zwani eksperci lotniczy. To, że ktoś wydaje jakieś pisemko o samolotach albo nawet otarł się o latanie, jeszcze nie czyni z niego eksperta od lotnictwa wojskowego. Wielokrotnie mówiłam przedstawicielom mediów o prawdziwych ekspertach, którzy bronią polskiego lotnictwa i się na nim znają. Dawałam nawet ich numery telefonów. Nigdy ich nie zaproszono. Bo mówienie dobrze o Błasiku i polskim lotnictwie zaburzałoby przyjętą narrację narzuconą przez Edmunda Klicha i Rosjan.

Jak mąż przeżywał lot do Smoleńska?

Nigdy wcześniej nie był w Katyniu. Mieliśmy tam lecieć razem, ale dla mnie zabrakło miejsca. Bardzo przeżywał ten wyjazd. Fakt, że odda hołd polskim oficerom, był dla niego bardzo ważny. Razem poszliśmy do spowiedzi i komunii. Chciał też przyjąć komunię na mszy w Katyniu. Utrzymywanie, że miał pić alkohol przed tym, to hańba. Każdy, kto go znał wie, że byłoby to dla niego świętokradztwo. Pierwotnie cała generalicja miała lecieć na pokładzie jaka. Decyzja, że polecą tupolewem, zapadła w piątek, dzień przed wylotem.

Czy mąż coś przeczuwał?

Chyba tak. Opowiedział mi o swoim koszmarze sennym. Śniło mu się, że jego ciało było rozrywane na kawałki.

Jak dowiedziała się pani o katastrofie?

Zadzwonił do mnie brat męża i zapytał, którym samolotem leciał mąż. Powiedziałam, że Tupolewem. Był w szoku. Powiedział – włącz telewizor. Włączyłam i zaczęłam się z dziećmi modlić. Nie wiem dlaczego, ale nie miałam żadnej nadziei, że przeżył. Wiedziałam od razu, że zginął. W tych chwilach zostałam otoczona opieką przez wielu ludzi, którzy wspierają mnie do dziś.

Na ataki nie trzeba było długo czekać.

Niestety. Kłamstwa zaczęły się szerzyć ze zdumiewającą szybkością. Zaczęło się od czterech podejść, a kulminacją było kłamstwo Edmunda Klicha o obecności męża w kokpicie i konferencja Anodiny. Niestety w miejsce obalanych kłamstw pojawiają się nowe. Teraz, kiedy nie zidentyfikowano głosu mojego męża w kokpicie, minister Jerzy Miller mówi o tym, że ciało męża znaleziono w kokpicie. Chyba nie czytał własnego raportu, z którego jasno wynika, że kokpit rozpadł się w drobny pył. Jak więc można znaleźć czyjeś ciało w czymś, co nie istnieje?

A w dodatku okazuje się, że obok znaleziono ciało generała Tadeusza Buka. I z tego wyciągany jest wniosek, że w kokpicie było dwóch generałów. A oczywistym jest, że obaj musieli siedzieć w salonce przeznaczonej dla generalicji, a znaleziono ich w tym miejscu, bo nie byli przypięci pasami.

Kiedy dowiedziała się pani, że na taśmie nie ma głosu męża?

Zagadką dla mnie jest, kto rozpoznał głos mojego męża? My tej taśmy słuchaliśmy i ja nigdy tego głosu nie rozpoznałam jako Andrzeja.

A kto lepiej znał ten głos?

O tym, że tam nie ma głosu mojego męża, powiedziała mi mama Basi Maciejczyk, stewardesy z tupolewa. Przeczytała stenogramy w prokuraturze i w rozmowie telefonicznej powiedziała, że jej zdaniem głos mego męża nie został rozpoznany wśród głosów z kokpitu, że w stenogramach nie pada ani jego nazwisko, ani funkcja. Do prokuratury wzywano tylko te osoby, które były związane z osobami, których głosy rozpoznano. Mnie nie wezwano. Ostatecznie z dziećmi udałam się do prokuratury i to się potwierdziło. Rzeczywiście głos mojego męża nie został rozpoznany.

Co pani pomyślała?

Ja od początku wiedziałam, że męża w kokpicie nie było. Wiedziałam, że miał zwyczaj z załogą witać się przed lotem, a później do kabiny pilotów nie wchodził. Cieszyłam się jednak, że prawdy dowiedzą się też inni. Niestety, minister Miller i płk Edmund Klich idą w zaparte mimo oczywistych faktów. Jak tak dalej pójdzie, to okaże się, że w kokpicie był nie tylko Błasik i Buk, ale cała generalicja. Ludzie jednak coraz mniej w te kłamstwa wierzą.

Jak do tych kłamstw podchodzą bliscy innych ofiar?

Jestem w stałym kontakcie z wieloma. Oni w naciski ani obecność Andrzeja w kokpicie nie wierzą i mnie wspierają. Wielomiesięczna propaganda, wszystkie kłamstwa nie były w stanie sprawić, by uwierzyli w to normalni ludzie. Nigdy nie spotkałam się z przejawami najmniejszej niechęci. Poza mediami oczywiście. Wiele osób podchodzi do mnie i ze łzami w oczach pociesza. Modlą się za mnie. To podtrzymuje mnie na duchu. Wierzę, że prawda musi w końcu zwyciężyć.

Styczeń 2012

Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo