Młodszy brat Grzegorz wspomina, że jakiś czas przed śmiercią rozmawiał z nim przez komórkę i Lończik powiedział: „Poczekaj, atakują nas, potem zadzwonię". Nie zadzwonił, rozłączył się na zawsze. Pozostawił rodzinę na rzecz Niebiańskiej Sotni.
Dzień później, w jeszcze czarniejszy piątek, do Julii zadzwonił nieznany numer. Czy zna Leonida Piotrowicza Polańskiego? No przecież, że zna, toż to brat rodzony. Ale czy na pewno on? Mówili, że był w wieku 35 lat, a Lończik miał przecież 38, więc może to jednak nie on i tylko przypadkowa zbieżność nazwisk? Julia zadzwoniła do najmłodszego w rodzeństwie Grzegorza. Sama nie mogła jechać do Kijowa, bo ma małe dziecko, ale brat mógł i wyruszył. Potwierdził wszystko. Do tej pory nie wierzyła, ale potem trzęsła się cała w sobie, aż się zaczęła martwić o dziecko, które czuło niepokój i płakało. Zamknęła się jak w skorupce, którą z czasem zaczęli kruszyć ludzie. Dzwonili i prosili, aby dała zgodę na to, by pisać o Leonie, bo on „narodnyj gieroj". Julia takiej reakcji i takiej dobroci się nie spodziewała. Ludzie wciąż dzwonią, pocieszają, przysyłają dary, a teraz jeszcze pan redaktor z Warszawy.
Pogrzeb bohatera odbył się w Żmerynce. Domy i ulice przytulają się tam do torów kolejowych i trasy szybkiego ruchu, więc w niedzielę, gdy w samo południe przez miasteczko szedł kondukt żałobny złożony z kilkuset osób, w powietrzu hałas pociągów i samochodów mieszał się z dzwonami w kościele i cerkwiach.
Najpierw w otwartej trumnie Lończik był niesiony na barkach mężczyzn, w ten sposób pożegnał się ze Żmerynką podczas ostatniego spaceru. Za trumną rozpostarta była długa żółto-niebieska flaga, za nią szli ludzie z kwiatami. Były jeszcze fioletowe opaski na ramionach żałobników. Polskich barw nie zanotowano – poza wieńcem przedstawicieli polskiego konsulatu w Winnicy, którzy złożyli białe i czerwone kwiaty przepasane takąż wstęgą.
Czemu? – Nie pomyślałam. Duchem byłam gdzie indziej, dusza i serce mi się rwały – opowiada Julia Polańska. Liturgii przewodniczył oblat ojciec Rafał, na grób Lończika wciąż przychodzą ludzie.