Trudno bowiem uznać, że akurat problematyka jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu była najistotniejszym tematem podczas kampanii prezydenckiej. Podobnie jak finansowanie partii politycznych z budżetu państwa. To raczej próba sięgnięcia po elektorat Pawła Kukiza.
Sęk w tym, że jest ona równie wiarygodna jak ostrzyżenie się dziś przez Bronisława Komorowskiego na krótko i założenie skórzanej kurtki. Wiele wskazuje na to, że młodzi wyborcy głosowali na Kukiza nie ze względu na obietnicę wprowadzenia JOW i nie dlatego, że wygląda jak na rockmana przystało, ale dlatego, że najwyraźniej chcieli dać wyraz swojemu buntowi.
I to właśnie ten bunt jest najważniejszą lekcją, jaka płynie z niedzielnych wyborów. Bunt, którego nie docenili ani politycy, ani komentatorzy, ani media. Jeśli popatrzymy na Zachód, dostrzeżemy, że niemal wszystkie kraje rozwinięte borykają się z tym, iż coraz więcej obywateli nie czuje się reprezentowanych przez partie polityczne. Jak się okazuje, błędem było przekonanie, że ten proces ominie Polskę. I nie pomogą zaklęcia, że ci, którzy się buntują, dali się uwieść politykom prowadzącym kampanię „zohydzania" naszego kraju.
Owszem, ostatnie ćwierć wieku było wielkim sukcesem, ale nie wszyscy w tym sukcesie mogą dziś uczestniczyć. Tegoroczne wybory prezydenckie i parlamentarne wygra ten, kto przekona tych rozczarowanych, że ma receptę na ich problemy. Straszenie zamachem na demokrację, powrotem IV RP, radykalizmem to tylko zaklęcia, którymi politycy odsuwają od siebie społeczne problemy, nie próbując ich rozwiązać.
Dlatego sztab prezydenta musi dokonać rachunku sumienia. Sytuacja, w której pierwszą turę przegrywa urzędująca głowa państwa, w dodatku rozpoczynająca kampanię jako niekwestionowany lider, jest swoistym antyrekordem 25-lecia. Prezydentowi nie udało się przekonać ludzi, że jest kandydatem obywatelskim. Zadowoleni z siebie celebryci występujący w spotach Bronisława Komorowskiego to za mało, by nim się stać.