Po osiągnięciu przez Magdalenę Ogórek fatalnego wyniku w wyborach prezydenckich (zdobyła 2,4 proc. głosów), w SLD rozpoczęły się rozliczenia. Pierwszą ofiarą padła sama kandydatka. Czołowi politycy partii Leszka Millera, włącznie z nim, prześcigali się w przepraszaniu za wystawienie byłej dziennikarki czy krytykowaniu jej za odcinanie się od formacji.
Ogórek milczała niemal tydzień, ale w piątek na blogu w naTemat.pl przedstawiła swoją wersję wydarzeń. Była już kandydatka opisała m.in. szczegóły ustaleń z partią Millera oraz założenia i plan swojej kampanii. "Zaproponowali mi, że wesprą mój własny program. Wyraziłam zgodę tylko pod warunkiem, że startuję jako kandydat niezależny (bo moje poglądy tylko w części są zbieżne z programem SLD, o czym wszyscy wiedzieli), że sama będę mogła wybrać sztab spośród znanych mi ludzi. SLD obiecało, że zbierze podpisy i dodatkowo wesprą kampanię finansowo. Ustaliliśmy, iż ja będę odwoływała się do wszystkich obywateli, natomiast do elektoratu SLD będzie odwoływała się wyłącznie partia. Przy podejmowaniu decyzji ważne też było dla mnie to, że nie stawiali żadnych warunków promowania SLD, czy ich programu oraz obietnica, że nie będą w żaden sposób ingerować w kampanię" - czytamy w relacji Ogórek. Była dziennikarka dodaje też, że sama zapewniła SLD, że nie wycofa się z wyborów, nawet jeśli będzie bardzo atakowana.
Z wersji Ogórek wynika, że jej kampania miała być podzielona na dwa etapy. "Pierwszy z nich, trwający do czasu zebrania podpisów, miał polegać na rzadkich spotkaniach z mediami w celu zaciekawienia programem i osobą. Z tak skromnym budżetem kampanijnym była to jedyna metoda osiągnięcia rozpoznawalności. W drugiej fazie zakładałam konferencje tematyczne, dotyczące założeń programu w mediach ogólnopolskich, z trzydniowym, wcześniejszym przygotowaniem przed każdą konferencją, by precyzyjnie wyjaśnić elementy programu. Następnie ponownie trzy dni na przygotowanie i kolejna konferencja na następny temat i tak co trzy dni. Brałam oczywiście pod uwagę, że media nie będą mnie zapraszać, wówczas w takiej sytuacji chciałam przeprowadzać debaty tematyczne z każdym z kandydatów. Dodatkowo przygotowane były materiały w postaci przekazu na youtube, w mediach społecznościowych, spoty tv oraz planowałam dwa - trzy wiece z obywatelami" - tłumaczy była już kandydatka.
Jak podkreśla Ogórek, z tych założeń niewiele wyszło. Powód? Łamanie ustaleń przes SLD. Była dziennikarka zarzuca partii, że ta bez żadnych konsultacji sama sformowała jej sztab. "Ani jedna osoba nie była ode mnie. Pełnomocnik finansowy nie odbierał telefonów, albo nie udzielał żadnej odpowiedzi. Przez pierwsze dwa miesiące budżet, jaki był do dyspozycji, to 0 zł. O tym, jaki był końcowy budżet, dowiedziałam się z mediów" skarży się Ogórek.
Dodaje też, że nie do zrealizowania był też drugi etap kampanii, już po zebraniu podpisów. Ogórek twierdzi, że pojawiły się wtedy straszne naciski, by zrezygnowała ze swojej strategii i jeździć po regionach, by dziękować działaczom za pomoc. "Poinformowano mnie, że zapłacą za nakręcone spoty TV i pozostałe materiały pod warunkiem, że zrezygnuję ze swojej strategii i będę jeździć do lokalnych baronów. Byłam bez wyjścia, bo nie miałam nikogo w sztabie, a zrealizowane materiały były nieopłacone. Dalej to już były tylko przepychanki, nie kampania. Oni grali na przegraną z wynikiem, zbliżonym do dziesięciu procent, a ja skoro poświęciłam karierę i pracę w TV, starałam się na początku walczyć o zwycięstwo, ale ich strategia była dla mnie nie do pojęcia i nie dawała żadnych szans" - opisuje kulisy swojej kampanii Ogórek. Podkreśla też, że w tej sytuacji zrezygnowała z kampanii i jeździła jedynie do partyjnego aparatu.