Z tego przykładu zdaje się dziś czerpać Mateusz Morawiecki.
W czasie piątkowej wizyty w Berlinie nie doszło co prawda do przełomu, żadna sprawa nie została załatwiona a nawet zapewne nie udało się doprowadzić do istotnego zbliżenia poglądów w jakimś obszarze. A jednak po dwóch latach dość prymitywnego awanturowania się z Francją, Niemcami, Unią i niemal wszystkimi, którzy coś w Unii znaczą, Polska zaoferowała zupełnie nową jakość prowadzenia dyplomacji. I w Berlinie to doceniono.
Polski premier został w końcu przyjęty przez kanclerz w chwili, gdy nie jest ona pewna swojego losu i całej rządowej koalicji. Oboje rozmawiali w cztery oczy nadspodziewanie długo, najpewniej dlatego, że Angela Merkel chciał wreszcie dowiedzieć się, jakie są prawdziwe plany Warszawy w tak kluczowych sprawach jak reforma wymiaru sprawiedliwości, reparacje wojenne, integracja europejska.
Wreszcie Merkel znalazła w Polsce partnera, który choć prowadzi zupełnie inną politykę niż ona sama, to przecież ma zachodnia mentalność, rozumie złożoność świata i konieczność pójścia na kompromis.
Czy ten dobry początek otworzy nową erę w stosunkach Polski z Niemcami i szerzej z Unią – za wcześnie powiedzieć. Morawiecki musiałby wykazać, że rzeczywiście podporządkował sobie najbardziej radykalnych polityków w obozie PiS i otrzymał od Jarosława Kaczyńskiego dość szeroką autonomię działania. W końcu największą słabością Beaty Szydło było to, że nie potrafiła powstrzymać Witolda Waszczykowskiego, Jana Szyszki, Antoniego Macierewicza czy Zbigniewa Ziobry przed prowadzeniem na własną rękę konfliktów z zachodnimi partnerami. Z tego punktu widzenia przebieg nowelizacji o IPN można uznać za sygnał alarmowy.