– Oddaj, k..., klucze – usłyszał wychowawca Mariusz Cielecki, który w nocy z wtorku na środę pełnił dyżur w poznańskim zakładzie poprawczym. Po chwili dosięgło go uderzenie drewnianej pałki. Ale kluczy nie oddał.
Schował się w pokoju wychowawców i zadzwonił na policję. W tym czasie napastnik niszczył kamery wewnętrznego monitoringu, a jego koledzy ustawili w korytarzu barykadę z łóżek, krzeseł i materacy. Ktoś podłożył pod nią ogień. Po piętrze rozszedł się gęsty, gryzący dym.
W tym czasie pod budynek podjechały radiowozy. – Ściągnęliśmy z miasta około 40 funkcjonariuszy – opowiada Romuald Piecuch z komendy wojewódzkiej policji.
Mundurowi weszli do środka. Po kilku minutach buntownicy leżeli obezwładnieni na placu przed budynkiem. Do poważnych starć między policją a wychowankami nie doszło. Strażacy szybko opanowali ogień. W zajściu lekko rannych zostało sześć osób (trzech wychowanków, trzech policjantów). Dyrekcja placówki szacuje straty na przeszło 100 tys. zł.
Wychowawcy i policja szybko wyłowili z grupy pięciu prowodyrów zajść, którzy trafili do izby zatrzymań. W ciągu dnia dołączyli do nich dwaj kolejni. Na pobyt w poprawczaku zostali skazani za rozboje, kradzieże, pobicia. – To nie są grzeczni chłopcy, tacy do nas nie trafiają. Ale oni należeli do wyróżniających się w negatywnym tego słowa znaczeniu – przyznaje Sebastian Dec, wicedyrektor placówki. Grupka prawdopodobnie sterroryzowała pozostałych podopiecznych. I choć nikt nie sprecyzował żądań, sprawa wydaje się jasna – chodziło o ucie- czkę. Wychowankowie, którzy prawdopodobnie sprowokowali zajścia, wcześniej nie otrzymali przepustek albo zostali z nich cofnięci za popełnienie przestępstw. Teraz za „spowodowanie powszechnego niebezpieczeństwa pożaru” grozi im do dziesięciu lat więzienia.