— Formalnie rzecz biorąc, prezydent ma rację. Może powołać (w pierwszym powyborczym kroku) na premiera kogokolwiek — pisze w poniedziałkowej „Rzeczpospolitej” Piotr Skwieciński. — Mam jednak obawy, że sugerując, że nie zaakceptuje Kaczyńskiego, eskaluje antypisowskie emocje w Polsce. Trudno zaś o coś bardziej niebezpiecznego niż wzmaganie wewnątrzpolskiej wojny domowej.
Związany z lewicą politolog Kazimierz Kik, już mówi („Polsat News”), że to sygnał dla elektoratu PiS: patrzcie głosując na PiS marnujecie głos, gdyż Jarosław Kaczyński i tak nie ma szans zostać premierem.
Krytycznie o słowach prezydenta pisze też Paweł Wroński w „Gazecie Wyborczej” („Skąd się bierze premier”). — Wypowiedź prezydenta wydaje się niezrozumiała, a w przyszłości może się okazać szkodliwa. Już rodzi mniej lub bardziej udatne interpretacje. Czy to sygnał w stronę Jarosława Kaczyńskiego, że nie ma szans na premierostwo? A może, jak chcą niektórzy, zawoalowany przytyk do Donalda Tuska, z którym rywalizuje jakoby proreformatorski Grzegorz Schetyna? Prezydent uzależnia wybór kandydata na premiera od jego szans sformowania rządu i „zapału do reform”, sugeruje więc tworzenie modelu demokracji lekko sterowanej, w której to on jako głowa państwa amortyzowałby jej niedogodności. Dla Kaczyńskiego będzie to dodatkowy argument, że nasza demokracja „nie jest demokracją prawdziwą, ale fasadową”. Dla potencjalnych wyborców PO też demobilizujący sygnał: można nie pójść na wybory — można nawet infantylnie głosować „na złość” rządzącym, bo i tak prezydent nie dopuści PiS do władzy.