14 marca 1980 r. w forcie Okęcie, tuż koło lotniska, rozbił się powracający ze Stanów Zjednoczonych ił 62 „Mikołaj Kopernik”. Żadna z 87 osób znajdujących się na pokładzie nie przeżyła wypadku. Do momentu podejścia do lądowania załoga nie była świadoma zagrożenia. Problemy się ujawniły, gdy pilot chciał wysunąć podwozie, a lampka sygnalizująca pomyślne wykonanie tej czynności się nie zapaliła. Wtedy jeszcze nikogo to nie zaniepokoiło, ponieważ przepalanie się żarówek było w tych czasach nagminne. Procedura na tę okoliczność była więc ustalona: pilot zataczał drugi krąg przed lądowaniem, a mechanik w tym czasie wkręcał nową żarówkę, która powinna zaświecić. Gdy jednak pilot skierował samolot na dodatkowy krąg i zwiększył obroty silników, jeden z nich się rozpadł, uszkadzając dwa kolejne silniki, a także stery. Pilotowi Pawłowi Lipowczanowi (jego nazwiskiem nazwana została ulica na Okęciu) udało się lotkami tak pokierować samolotem, by ominąć znajdujący się na kursie dom poprawczy dla nieletnich. Maszyna uderzyła w fort, ale oprócz załogi i pasażerów nikt nie zginął.
Polscy eksperci zwrócili się do radzieckich producentów z pytaniem, czy mieli przypadki rozpadania się turbiny silnika iła 62. – Odpowiedzieli, że tak, ale tylko w laboratorium. I przesłali także zdjęcia. Przyjrzeliśmy się im uważnie. Okazało się, że było na nich mniej elementów turbiny, niż my znaleźliśmy po wypadku w terenie. To dało nam do myślenia, bo świadczyło o kłamstwie Rosjan. Gdyby rzeczywiście zdjęcia pochodziły z próby laboratoryjnej, byłyby na nich wszystkie elementy – wspominał prof. Maryniak.
Siedem lat później, 9 maja 1987 r., kolejny ił 62, „Tadeusz Kościuszko” – tym razem ze 183 osobami na pokładzie – spadł w Lesie Kabackim. Polska komisja ponownie stwierdziła, że przyczyną była wada silnika, choć konstruktorzy radzieccy zastosowali tu inny model niż w „Koperniku”.
„Kościuszko”, który miał lecieć do Stanów Zjednoczonych, zaczął się rozpadać już za Grudziądzem. Kawałki turbiny rozhermetyzowały kadłub samolotu, wywołały pożar w bagażniku, przecięły wiązkę przewodów elektrycznych odpowiedzialnych za sterowanie i zapisywanie parametrów lotu, uszkodziły silnik zewnętrzny. – Poskładaliśmy kawałki turbiny, zbadaliśmy silnik i stwierdziliśmy, że to on był przyczyną katastrofy. Radzieccy uczeni utrzymywali zaś, że zniekształcenia elementów silnika powstały od uderzenia w ziemię – opowiada prof. Maryniak. W moskiewskiej prasie Rosjanie pisali, że Polacy kierują się emocjami i nie potrafią swoich hipotez udowodnić naukowo. Mieli jednak pecha. Kilka miesięcy później, 5 października 1987 r., inny samolot, tym razem tupolew, leciał do Mediolanu, a doleciał do Milanówka. Silnik uległ uszkodzeniu, na szczęście jednak pilot zdołał wrócić na lotnisko i wylądować. Tupolew miał zainstalowany taki sam silnik jak „Kościuszko”. – I okazało się, że awarie silnika były identyczne! Porobiliśmy porównawcze fotografie silnika „Kościuszki”, który uderzył w ziemię, i samolotu, który doleciał. Złośliwie powklejałem je obok siebie tuż przy orzeczeniu ekspertów radzieckich – opowiadał Maryniak.
Fragment tekstu z tygodnika Plus Minus z czerwca 2009