Jedną z ważniejszych umiejętności w polityce jest wytyczanie takich osi sporów, które albo w najlepszy sposób odzwierciedlają społeczne emocje, albo potrafią je uporządkować.
Tak było w kampaniach w 2005 i 2007 r. Najpierw PiS narzucił Platformie podział na Polskę solidarną i liberalną, dzięki któremu wygrał wybory. Dwa lata później, odwołując się do czarnej legendy IV RP i obiecując drugą Irlandię, PO odsunęła od władzy PiS.
W tej kampanii prezydenckiej sztab Andrzeja Dudy chce ustawić podział według linii zmiana/trwanie. Próbuje pokazać, że Bronisław Komorowski jest kandydatem sytych i zadowolonych, reprezentantem i zwornikiem obecnego układu władzy. Duda ma zaś być symbolem przyszłości, zmian, rewolucji. Problem w tym, że ten podział wydaje się bardziej na rękę Komorowskiemu. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, mamy do czynienia z paradoksem, że partia konserwatywna, jaką jest PiS, musi stawać po stronie rewolucji, konserwatyzm przypisując głównemu przeciwnikowi, którego nazywa reprezentantem lewicy. Ale to nie najważniejszy mankament tej strategii.
Po drugie, trudno uznać, że istnieje w Polsce jakiś rewolucyjny potencjał, który pchałby masy do urn, by doprowadzić do radykalnej zmiany. Społeczne protesty rozeszły się wszak po kościach.