Z danych Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny wynika, że w porównaniu z ubiegłym rokiem o blisko 25 proc. wzrosła liczba osób, u których stwierdzono kiłę. O jedną piątą – chorych na rzeżączkę. Zwiększyła się także liczba osób, u których zaobserwowano choroby wywołane przez chlamydię.
I choć liczby nie są wysokie (kiła to 574 przypadki, rzeżączka – 195), to eksperci podkreślają, że chorych jest kilkakrotnie więcej.
– Statystyki chorych na zakaźne choroby przenoszone drogą płciową są zaniżone. To są choroby wstydliwe, dlatego wiele osób nie chce się do nich przyznać – mówi Jan Bondar, rzecznik Głównego Inspektoratu Sanitarnego.
Wprawdzie lekarze mają obowiązek zgłosić każdy przypadek choroby do sanepidu, ale często tego nie robią. Nikt też nie może zażądać od chorego, by się leczył.
– Za komuny, jeśli ktoś nie chciał się leczyć, był doprowadzany przez milicję i musiał przedstawić listę swoich partnerów. Dzięki temu zlikwidowano u nas niemal zupełnie kiłę. Dziś takiego obowiązku nie ma, więc choroby się szerzą – mówi wprost dr Grażyna Cholewińska-Szymańska, ordynator ze szpitala zakaźnego w Warszawie.
Tymczasem nieleczona kiła prowadzi m.in. do utraty wzroku i zaburzeń psychicznych, a rzeżączka do bezpłodności.
Według ekspertów nie mielibyśmy do czynienia z takim wysypem chorób wenerycznych, gdyby Polacy byli bardziej ostrożni w nawiązywaniu przypadkowych kontaktów seksualnych.
– Ludzie są otwarci na nowe związki, na wiele ryzykownych zachowań, nie są asertywni w kontaktach seksualnych – uważa prof. Zbigniew Izdebski, seksuolog.