Miała być rewolucja – zmiana na stanowisku prezesa i całkowita zmiana wizerunku partii. Ostatecznie skończyło się na szumnych zapowiedziach i zerowych efektach. Janusz Piechociński znów zagrał na nosie Waldemarowi Pawlakowi i utrzymał władzę w PSL. Tej – jak przekonują nas ludowcy – nie odda już na pewno do jesiennych wyborów parlamentarnych.
– Po prostu jest za mało czasu. Zostały zaledwie cztery miesiące – tłumaczy nam jeden z przeciwników Piechocińskiego.
– Teraz zaczynają się wakacje, a potem już kampania w pełni. Nie ma kiedy zwołać kolejnej rady naczelnej – dodaje inny.
Pozorne przywództwo
Choć Piechociński wygrał ostatnią bitwę, to do rozstrzygnięcia całej wojny jeszcze daleko. I mimo ostatniego zwycięstwa do oddania przez niego partyjnego tronu jest bliżej niż dalej. – Panuje przekonanie, że to była dla niego żółta, a może nawet pomarańczowa kartka – przyznaje nam jeden z działaczy. – Jego pozycja nie jest najsilniejsza – dodaje.
By zrozumieć obecny kryzys przywództwa w PSL, musimy się cofnąć do 2012 r. Wtedy to w hali BGŻ Arena w Pruszkowie Piechociński pokonał Pawlaka w wyborach na prezesa partii. Zwycięstwo nie było znaczące – na ponad 1000 oddanych głosów nowy lider zdobył zaledwie 17 więcej niż jego rywal. Takie rozstrzygnięcie było wielkim zaskoczeniem. Choć Piechociński o swoich ambicjach mówił już kilka miesięcy przed wewnętrznymi wyborami, mało kto dawał mu szansę na wygraną. Zwłaszcza że nie zawsze udawało mu się nawet wejść do Sejmu (w 2005 r. nie zdobył mandatu).
– Zaskoczeni byli nawet ci, którzy na niego głosowali. Wielu chciało dać tylko ostrzeżenie Pawlakowi, a przyczynili się do rewolty – przekonuje nas jeden z uczestników tamtego zjazdu.
Tak nieznaczna wygrana sprawiła, że mandat Piechocińskiego nigdy nie był mocny. Temat zmiany prezesa wracał co kilka miesięcy. Nawet po spektakularnym wyniku PSL w ostatnich wyborach samorządowych.