Kapłaństwo w kryzysie. Kościół potrzebuje desakralizacji

Nie będzie desakralizacji kapłaństwa bez zmiany proporcji świeckich i duchownych w życiu Kościoła. Ksiądz jest niezastąpiony w sprawowaniu sakramentów w ich ścisłym znaczeniu. Tego uprzywilejowanego miejsca nikt nie ma zamiaru mu odbierać. Ale głoszenie Słowa Bożego? Poradnictwo? Sprawy organizacyjne? Tutaj jesteśmy przed Bogiem równi – mówi Michałowi Szułdrzyńskiemu teolog i działacz katolicki Jacek Kaniewski.

Aktualizacja: 26.12.2020 22:00 Publikacja: 26.12.2020 00:01

„Ksiądz de facto już jako bardzo młody mężczyzna stoi na piedestale, jest traktowany jak Boży pomaza

„Ksiądz de facto już jako bardzo młody mężczyzna stoi na piedestale, jest traktowany jak Boży pomazaniec, od ręki dostaje duże grono słuchaczy, autorytet władzy nad sumieniami. Przez to odkleja się od rzeczywistości”. Uroczystość święceń kapłańskich w Katowicach, procesja z seminarium duchownego do Katedry Chrystusa Króla, 12 maja 2018 r.

Foto: Reporter

Plus Minus: Od II soboru watykańskiego w Kościele mocno się akcentuje, że jest on wspólnotą wiernych i duchownych. Ale i tak większa część społeczeństwa patrzy na Kościół poprzez księży. Może jego kryzys to też kryzys kapłaństwa?

Myślę, że przez te lata od soboru samoświadomość świeckich wzrosła. Jednak w praktyce sytuacja zmieniła się tylko w niektórych dziedzinach życia Kościoła. Na przykład dopuszczono świeckich do uprawiania teologii czy prowadzenia katechezy. Powstały też ruchy i wspólnoty, gdzie rola świeckich jest kluczowa, choćby Droga Neokatechumenalna czy Ruch Małżeństw Equipes Notre Dame. Jednak nie mam wrażenia, by masowe życie parafialne czy duszpasterskie w polskim Kościele miało jakiekolwiek znamiona podmiotowości świeckich.

Skąd więc ten kryzys?

Od zarania dziejów historia ludzkiej wierności Bogu przybiera kształt sinusoidy. Lepsze okresy przeplatają się z gorszymi. Na pewno bardzo ważnym czynnikiem zarówno w nawróceniu, jak i w odchodzeniu wspólnoty od Boga zawsze była kondycja kapłanów. W historii były okresy świetności i rozwoju, oczywiście mam tu na myśli sens ewangeliczny. Ale z czasem na skutek swoistej inercji rzeczywistości księża i biskupi powoli obrastali we władzę i bogactwo, co po kilku pokoleniach skutkowało całymi dworami wokół biskupów i powszechnymi nadużyciami w nauczaniu i praktyce Kościoła. Wtedy pojawiali się Boży wariaci, którzy głosili powrót do Ewangelii. Tak było ze świętym Franciszkiem, Dominikiem, Janem od Krzyża czy Teresą z Ávili. Myślę, że dokładnie takie intencje przyświecały też Marcinowi Lutrowi. I właśnie wiele z tych reformatorskich planów dotyczyło odnowy stanu kapłańskiego.

A jak jest dzisiaj?

Trzymając się matematycznego porównania, obraz sinusoidy pasuje także do współczesnego Kościoła. I ze smutkiem trzeba przyznać, że niestety dziś znajdujemy się gdzieś w okolicach minimum wartości funkcji. Widzą to zwykli zjadacze chleba, również Chleba Pańskiego. Trudno więc się dziwić, że młodzi nie tyle odchodzą z Kościoła, co do niego w ogóle nie przychodzą, bo widzą jakiś kabaret, odklejenie od rzeczywistości, niezrozumiały język, nadużycia władzy, bufonadę.

Czy jesteśmy więc w takim momencie jak przed reformacją? Musi dojść do jakiegoś wstrząsu? A może trzeba wymyślić kapłaństwo na nowo? Nie w tym sensie, że ksiądz ma pewną moc, choćby sakramentów, którą dał mu Jezus, ale kapłaństwo w formie ziemskiej, tak jak stworzyli je ludzie.

W tym miejscu dotykamy sedna sprawy. Nie chodzi przecież o nadużycia pojedynczych osób, nawet jeżeli jest ich wiele. Tu chodzi o coś, co można by nazwać grzechem strukturalnym. Zgadzam się z tezą, którą głosi Tomasz Terlikowski, a także niektórzy duchowni, że znaleźliśmy się w potrzebie desakralizacji kapłaństwa. Ksiądz ma moc wypływającą z sakramentu kapłaństwa, ale ona dotyczy przestrzeni wiary, tego, co nadprzyrodzone. Istnieje natomiast cała otoczka wokół kapłaństwa, postawienie kapłanów na piedestale nie tylko społecznym, ale też teologicznym, która jest jakąś naroślą. Uważam, że trzeba tę przestrzeń zdesakralizować.

Ale na czym to ma polegać?

Chciałbym zarysować tu pewną analogię. Mam nadzieję, że pozwoli ona lepiej pokazać konieczną dziś zmianę myślenia w Kościele. Przypomina mi się sytuacja Galileusza, który, korzystając z narzędzi naukowych, doszedł do podobnego wniosku, co nieco wcześniej Mikołaj Kopernik, że Ziemia nie jest nieruchomym centrum wszechświata, lecz że porusza się wokół Słońca. Były to czasy bardzo silnej władzy kościelnej, obejmującej praktycznie całość życia społecznego. Święte Officium, czyli papieski urząd badający czystość doktryny, uważało, że ta nauka jest sprzeczna z Pismem Świętym, ponieważ w Księdze Jozuego w rozdziale dziesiątym jest napisane, że Bóg wstrzymał słońce, gdy Jozue walczył z wrogiem, by ono nie zaszło, aż Jozue nie wygra na chwałę Boga. Officium twierdziło, że skoro Pismo mówi o tym, że Bóg wstrzymał Słońce, to znaczy, że ono się rusza wokół Ziemi, a nie na odwrót.

Galileusz wszedł w dyskusję z najwyższym urzędem kościelnym, która w swej istocie była na wskroś teologiczna. Twierdził, że Pismo Święte nie jest podstawą do wyciągania wniosków kosmologicznych. Pismo jest autorytetem w dziedzinie wiary, ale nie dotyczy tego, jak jest zbudowany świat. Głosił więc konieczność odróżniania tego, co jest przedmiotem nauki, od tego, co jest przedmiotem wiary. I co bardzo ważne, nie była to dysputa czysto naukowa, teoretyczna, ale dotycząca bardzo mocno życia praktycznego wierzących. No bo skoro to nie Pan Bóg porusza planetami, a w wersji bardziej ludowej, skoro to nie Pan Bóg ciska piorunami, zsyła deszcz lub suszę, to po co nam modlitwa o dobrą pogodę, po co w ogóle wiara w jego opatrzność, skoro to są mechanizmy czysto fizyczne. Zmiana paradygmatu naukowego wywróciła fundamenty pobożności. Zresztą nieraz mam wrażenie, że sporo katolików interpretuje rzeczywistość tak, jakby żyli w czasach przed Galileuszem.

Dobrze, ale co ma kosmologia do desakralizacji księży?

Jesteśmy w tym samym momencie, co Galileusz, ale nie w sensie odkryć dotyczących astronomii, ale człowieka i jego życia wewnętrznego. Dziś już wiemy, że człowiek – to wnioski neurobiologii i psychologii, które wykorzystuje psychiatria i psychoterapia – nie jest całkowicie niezdeterminowany, lecz że podlega pewnym mechanizmom biologicznym i psychologicznym. To trudne do przyjęcia, bo każdy chce być wyjątkowym indywiduum, wolnym i świadomym, a tu się okazuje, że wiele naszych działań jest wynikiem pewnych nieświadomych zjawisk zachodzących w człowieku. Coraz lepiej rozumiemy, ile naszych działań jest uwarunkowanych genetycznie, anatomicznie, hormonalnie i właśnie psychicznie. Ludzkość dopiero sobie z tego zdaje sprawę, dopiero uczymy się budować swoje życie i relacje międzyludzkie na podstawie tej wiedzy. Ale z perspektywy nauki jest to wiedza mocno ugruntowana.

Jak to się ma do księży?

Wybór drogi życiowej, jaką jest kapłaństwo, często bywa oparty na swoistym wewnętrznym doświadczeniu religijnym – na wizji łaski, wybrania przez Boga, powołania. Taki sposób opisywania wybraństwa jest też powszechny w literaturze teologicznej dotyczącej sakramentu kapłaństwa. Wielu księży odwołuje się do takich momentów w swoim życiu. A już na pewno takim podejściem przesiąknięta jest kultura społeczna Kościoła. No bo jakże inaczej, skoro to „Pan kiedyś stanął nad brzegiem, szukał ludzi, gotowych pójść za Nim", a Jego „usta dziś wyrzekły me imię". I absolutnie nie chciałbym, żeby zabrzmiało to w jakikolwiek sposób prześmiewczo. Mam świadomość, że dotykamy bardzo osobistych, delikatnych kwestii. Nie jest moją intencją kogokolwiek urazić. Święte Officium miało po swojej stronie przeciwko Galileuszowi nie tylko pobożną pieśń, ale samo Słowo Boże! Taka teologia sakralizuje decyzje jednostki o pójściu drogą kapłaństwa.

Skoro taki opis jest niewłaściwy, to czym w takim razie jest powołanie do kapłaństwa?

Decyzją podobną do każdej innej ważnej decyzji w życiu człowieka, na przykład wyboru małżeństwa czy zawodu. Samo słowo „powołanie" jest bardzo mylące. Taka egzystencjalna decyzja to bardzo złożony proces, który w istotnym stopniu wynika między innymi z mechanizmów psychicznych, społecznych. Głównym motorem tych mechanizmów są emocje, najczęściej nieuświadomione. Weźmy taki ewidentny przykład. Przez wieki kapłaństwo było drogą awansu społecznego, wybicia się z wiejskiej wspólnoty, z biedy, zdobycia wykształcenia. Podobny mechanizm bardzo trafnie ujął ostatnio w jednym z wywiadów prof. Tomasz Polak, mówiąc o syndromie „Musterknabe" (modelowy chłopiec, wzór cnót – red.). Takich mechanizmów oczywiście jest wiele, są bardzo złożone.

Jeżeli to wszystko jest tak bardzo mechaniczne i zdeterminowane, to gdzie jest miejsce na wolną wolę człowieka? Przecież bez niej trudno mówić o jakiejkolwiek decyzji.

Wolna wola może wejść w te mechanizmy psychiczne dopiero wtedy, gdy są one uświadomione. Człowiek wtedy może te mechanizmy przezwyciężyć, choć nie jest to proste, albo wykorzystać je, zamienić na swoją siłę, jeżeli jakiś ich element uznaje za korzystny. Na tym polega w ogóle dojrzewanie i rozwój człowieka. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły psychologii, ale proszę mi wierzyć, jest to wiedza w swoich głównych ramach dobrze opisana, udowodniona i jednocześnie bardzo dostępna. Warto natomiast tutaj wspomnieć o analogicznej sytuacji związanej z decyzją zawarcia małżeństwa. Mechanizmy rządzące dobieraniem się par są z oczywistych względów o wiele lepiej opisane niż te, które wpływają na decyzje o kapłaństwie. A jestem pewien, że są bardzo podobne. Jest mięta, emocje, ale jest też splot silnych niezaspokojonych potrzeb, jeszcze do tego dochodzą zranienia, kompensowanie problemów i wiele innych czynników.

Gdzie w takim razie jest miejsce na łaskę Bożą, łaskę powołania? Przecież mówi się współcześnie w Kościele nie tylko o powołaniu do kapłaństwa, ale też o powołaniu do małżeństwa.

W tym miejscu musimy zrobić krok dalej w rozważaniach teologicznych. Pytanie dotyka problemu przyczynowości. Spór to stary jak świat, bo sięgający starożytnej filozofii, a mający też ważne rozwinięcie między innymi u św. Tomasza z Akwinu. Pomocny znów nam będzie przykład Galileusza i Świętego Officium. Czy odkrycie faktu, że planety poruszają się nie dlatego, że Bóg pociąga za sznurki, ale dlatego, że działają siły fizyki, usuwa jednocześnie Boga z porządku wszechświata? Czy stwierdzenie, że chłopak poszedł do seminarium nie dlatego, że Bóg go zaprosił, ale dlatego, że gra w nim moralna ambicja albo chce się poświęcić służbie ludziom i Bogu, skreśla Boski udział w tej decyzji? A kto „wymyślił" te mechanizmy, kto stoi za zasadami rządzącymi nie tylko światem zewnętrznym, ale także, a może przede wszystkim, światem wewnętrznym człowieka? Odpowiedź teologii musi być jedna. Praprzyczyną wszelkiego dobra jest i może być tylko Bóg. „Beze mnie nic nie możecie uczynić". Jednocześnie przyczynowość Boska nie niweczy przyczynowości sprawczej innych przyczyn. W teologii musimy przesunąć akcent na teologię stworzenia.

Wróćmy do tego, że lepiej rozumiejąc samych siebie, ludzie dojrzewają. Czy więc problem polega na tym, że księża są niedojrzali?

Rozmawiamy o bardzo złożonych zjawiskach, więc i tu jesteśmy skazani na bardzo mocne uproszczenia. Generalnie dojrzewanie człowieka polega na tym, że te mechanizmy odkrywamy, rozumiemy, staramy się zmienić, jeżeli musimy to zrobić. Ten sam proces musi się dokonać w życiu księdza. Nie będzie on możliwy, jeżeli będziemy nadal polewać sprawę wzniosłym uduchowionym sosem łaski. Do rozwoju w tej materii potrzebujemy drugiego człowieka. Tak działa wszelka terapia psychologiczna. W małżeństwie to małżonkowie wzajemnie sobie pomagają w dojrzewaniu, mogą być dla siebie takimi właśnie terapeutami. To taki piękny naturalny Boży mechanizm. Oczywiście, nie dzieje się to automatycznie. Niektórzy wolą zdezerterować niż dojrzeć i wtedy rodziny się rozpadają albo trwają w związkach toksycznych. Ale ogólnie małżeństwo, praca, wychowanie dzieci są bodźcem do dojrzewania. Przy głębszych mechanizmach te zwykłe narzędzia rozwoju nie wystarczają i potrzeba fachowego wsparcia terapeuty. Natomiast życie księdza jest systemowo bardzo samotne. Strukturalnie nie przewidziano miejsca na takie kluczowe dla rozwoju relacje.

Czyli same święcenia kapłańskie nie dają młodemu mężczyźnie dojrzałości, to jest praca, którą on musi sam wykonać?

Mało tego. Księżom jest o wiele trudniej dojrzeć. Oprócz samoświadomości, którą zyskujemy w bliskiej relacji z drugą osobą, ważnym czynnikiem rozwoju jest doświadczenie konsekwencji własnego życia. W ten sposób nabiera się odpowiedzialności. W normalnym życiu, jak będę pił albo grał w gry zamiast pracować, to wyląduję pod mostem. Jak będę chamem wobec klientów, to mnie szef wywali z roboty. To daje szansę na zrozumienie, że coś jest ze mną nie tak. Te naturalne życiowe mechanizmy są w życiu duchowieństwa zablokowane. Jak ksiądz nie będzie pracował, będzie plótł głupoty z ambony albo wylewał swoje frustracje na parafian, to w najgorszym wypadku zostanie przeniesiony do innej parafii. Nie ma żadnej realnej odpowiedzialności i doświadczenia konsekwencji. Co więcej, ksiądz de facto już jako bardzo młody mężczyzna stoi na piedestale, jest traktowany jak Boży pomazaniec, od ręki dostaje duże grono słuchaczy, autorytet władzy nad sumieniami. Przez to odkleja się od rzeczywistości. To wszystko z psychologicznego punktu widzenia utrudnia realne spotkanie się z samym sobą, dojrzewanie.

Jeżeli natomiast mówimy o teologicznej łasce sakramentu święceń, to trzeba jasno podkreślić, że dotyczy ona tego, co nadprzyrodzone i odnoszące się do porządku zbawienia. Upraszczając, w praktyce łaska święceń daje kapłanowi moc przemiany chleba i wina w ciało i krew Chrystusa, czy moc odpuszczania grzechów w spowiedzi. Ale tego nie widać, to wymaga wiary. Natomiast to, co widzialne, doświadczalne również we wnętrzu człowieka, podlega prawom działania łaski stworzonej, czyli tym zasadom, które rozumiemy, odczytujemy i posługujemy się nimi. Ten fakt wcale nie ujmuje im boskości.

Nadmierna sakralizacja kapłaństwa polega na pomieszaniu tych porządków łaski?

Dokładnie tak. Jeżeli to, co naturalne, poznawalne, stworzone, zaczynamy interpretować przez pryzmat indywidualnej interwencji Boskiej czy udzielenia się nadprzyrodzonej łaski, to wchodzimy na bardzo niebezpieczny grunt. Pomijając zdrowy rozsądek, czyli racjonalny osąd zgodny z naturalnymi zasadami, człowiek naprawdę jest w stanie sobie wkręcić wszystko. Z tego rodzi się masa wypaczeń, zarówno w podejmowaniu indywidualnych decyzji katolików, jak i w życiu wspólnoty Kościoła.

Przykłady przejawów takiej nadmiernej sakralizacji kapłaństwa?

Nie chcę mówić o nadużyciach konkretnych księży. Nie w tym rzecz. Chodzi mi o pewne patologie systemowe. Weźmy pierwszą z brzegu sytuację głoszenia kazań. Jest takie domniemanie, że Bóg w swej szczególnej łasce uzupełni niedobory mówiącego i za pośrednictwem jego niedoskonałych słów wleje w słuchaczy swoją moc. To jakaś straszna manipulacja. Ona działała przez wieki, dopóki zdecydowana większość wiernych była o wiele gorzej wykształcona niż kler. Dziś to brzmi i śmiesznie, i strasznie. Ksiądz mówi kazanie jako człowiek. Jeśli jest mądry, to mówi mądrze, a jeśli... Tu sobie każdy sam dopowie. A to, że człowiek może doznać nawrócenia, słuchając głupiego kazania, jest tak samo prawdziwe jak to, że można się nawrócić, uderzając głową o kant stołu czy na przykład przeżywszy wypadek samochodowy. Mechanizmy naszych emocji i myśli splecione z naszą ludzką wolą są nieprzeniknione, ale jednak naturalne i stworzone.

Podobnie jest z wiarą w szczególną łaskę stanu kapłańskiego, że Bóg da nadprzyrodzone siły do dobrego życia w tym stanie. A w rzeczywistości jest tak, że człowiek musi zintegrować i rozwinąć swoją osobowość za pomocą naturalnych narzędzi, oczywiście danych nam przez Boga w łasce stworzenia, i wtedy może być zarówno dobrym mężem i ojcem, jak i księdzem. Wybór drogi zależy od jego własnych pragnień, naturalnych predyspozycji i decyzji – jego i instytucji.

A jak po ludzku nie zintegruje swojej osobowości?

A jak nie zintegruje, to na każdej życiowej drodze się pogubi i będzie krzywdził innych. Nadnaturalna łaska nic tu nie pomoże. W mojej ocenie, najdobitniej to strukturalne pomieszanie porządków unaocznia się w praktyce sakramentu pokuty. Spójrzmy na chłodno, z jaką sytuacją mamy do czynienia w przeciętnej spowiedzi. Penitent, wyznając swoje grzechy, znajduje się w psychologicznie najbardziej bezbronnej i podatnej na zranienia sytuacji. Wzmocnione jest to przez fakt, że dzieje się to wobec obcej osoby, otoczonej nimbem Boskiego autorytetu, co ogromnie powiększa ryzyko manipulacji i przemocy psychicznej. Jednocześnie sytuacja ta jest zupełnie niesprawiedliwa, bo człowiek odsłania się wyłącznie ze swojej najciemniejszej strony. I w takich okolicznościach dajemy formalne prawo spowiednikowi do pouczania. Systemowo każdemu. Nieopierzonemu 25-latkowi i sfrustrowanemu 50-latkowi w kryzysie. Trudno sobie wyobrazić lepszy grunt do najgłębszych nadużyć i zranień.

Na marginesie, wydaje mi się, że aktualne topniejące statystyki liczby wiernych są między innymi związane ze skalą zranień ze spowiedzi. Terapeuci, żeby otrzymać prawo do takiego intymnego dostępu do pacjenta, muszą nie tylko przejść przez kilkuletnią własną terapię, ale też uczą się w tym czasie nieprzenoszenia własnych mechanizmów na pacjenta. Do tego podlegają regularnej superwizji, czyli omawiają przypadki z doświadczonymi terapeutami. To ogromny kawał wiedzy i umiejętności. A pomyślmy jeszcze o spowiadających się dzieciach i nastolatkach, dla których siła źle wykorzystanego autorytetu przez dorosłego może być miażdżąca na lata. Jako rodzice wiemy, ile potrzeba wiedzy, doświadczenia, wrażliwości, znajomości konkretnego dziecka, żeby nie zranić, tylko pomóc w rozwoju.

Na czym miałaby polegać desakralizacja w spowiedzi?

To jest sakrament, więc trzymajmy się tego, co jest przestrzenią wiary – czyli odpuszczenia grzechów. Tej łaski nie widać i tylko ksiądz ma nadprzyrodzoną moc jej udzielić. W tym miejscu spowiedź jest na wskroś sakralna i taka powinna pozostać. Zresztą jest w tym teologicznie piękna. Natomiast pouczenie udzielane przez spowiednika jest w samym swym założeniu i formie nadużyciem w ramach naturalnych praw sprawiedliwości, podmiotowości i szacunku wobec każdego człowieka – praw danych od Boga w porządku stworzenia. Może brzmi to jak jakiś manifest Trybunału haskiego, ale myślę, że każdy katolik na podstawie różnych historii swoich spowiedzi wie dobrze, o czym mówię.

A co z samym Kościołem instytucjonalnym? Przecież tworzą go w ogromnej większości duchowni. Czy tu też jest potrzebna desakralizacja?

Nie będzie desakralizacji kapłaństwa bez zmiany proporcji świeckich i duchownych w życiu Kościoła. Ksiądz jest niezastąpiony w sprawowaniu sakramentów w ich ścisłym znaczeniu. Tego uprzywilejowanego miejsca nikt nie ma zamiaru mu odbierać. Ale głoszenie Słowa Bożego? Poradnictwo? Sprawy organizacyjne? Tutaj jesteśmy przed Bogiem równi. Desakralizacja powinna objąć też sam sposób myślenia o instytucji Kościoła i skorzystanie ze sprawdzonych świeckich struktur organizacyjnych. Mam tu na myśli choćby kadencyjność urzędów, przejrzystość struktur i decyzji, system kontroli. Zresztą od takich zmian trzeba zacząć. Desakralizacja na poziomie teologii i kultury będzie trwała o wiele dłużej. 

Jacek Kaniewski – teolog, tłumacz, publicysta. Mieszka w Beskidzie Sądeckim, gdzie wraz z żoną prowadzi górskie gospodarstwo agroturystyczne, a także realizuje autorski program warsztatów rozwojowych dla małżeństw. Ojciec czwórki dzieci

Kościół
KEP: Edukacja zdrowotna? "Nie można akceptować deprawujących zapisów"
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kościół
Kapelan Solidarności wyrzucony z kapłaństwa. Był oskarżony o pedofilię
Kościół
Polski biskup rezygnuje z urzędu. Prosi o modlitwę w intencji wyboru następcy
Kościół
Podcast. Grzech w parafii na Podkarpaciu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
"Rzecz w tym"
Ofiara, sprawca, hierarchowie. Czy biskupi przemyscy dopuścili się zaniedbań w sprawie pedofilii?