Pod wpływem krytyki Google i Facebook zmieniły regulaminy swoich usług. Przy tekstach celowo wprowadzających w błąd nie będą wyświetlać reklam. Przed wyborami w USA w sieci pojawiało się bowiem wiele tekstów „informacyjnych", które okazywały się nieprawdziwe. Wielu komentatorów uznało, że mogły wpłynąć na wynik wyborów, a za ich rozpowszechnianie częściowo odpowiadają giganci cyfrowi. A większość takich treści tworzona była dla zysku – sensacyjne tytuły nabijały ilość odsłon, co przekładało się na wpływy z reklam. Pomysł odcięcia ich od pieniędzy wydaje się więc dobry, ale rodzi inne problemy.
Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podkreśla, że Facebook czy Google nie mogą pozostać całkowicie poza społeczną kontrolą.
Prawda czy fałsz
– Polityka selekcjonowania informacji oddziałuje na możliwość korzystania z wolności słowa – mówi Adam Ploszka z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Są też trudności w określeniu, jakie informacje posiadają przymiot prawdziwości, a jakie nie.
Problemu tego świadom jest Mark Zuckerberg. Napisał w poście na swoim portalu, że zidentyfikowanie „prawdy" jest skomplikowane. Wyraził pewność, że użytkownicy pomogą w oznaczaniu wartościowych treści. Jednocześnie zauważa, że wiele osób oznacza nawet rzeczowe teksty jako niepoprawne, bo się z nimi nie zgadzają. Wskazuje też, że wiele jest treści co do zasady prawdziwych, ale mylących lub pomijających szczegóły.
– Musimy być bardzo ostrożni, stając się arbitrami prawdy – podsumował Zuckerberg.