Witryna internetowego sklepu jest w języku polskim, płatność w złotówkach, ale zwrot towaru trzeba kierować do innego kraju. I tak zamiast kilkunastu złotych za odesłanie paczki trzeba zapłacić np. ponad 60 zł. W takiej sytuacji znalazła się jedna z naszych czytelniczek. Była przekonana, że ewentualne zwroty są na polski adres, skoro firma ma w Polsce także tradycyjne sklepy.
Musi być adres
– Nie miałam pojęcia, że uszkodzoną torebkę będę musiała wysłać do Hiszpanii, a nie pod polski adres – żali się pani Katarzyna. Dodaje, że na adres firmy zwróciła uwagę, dopiero gdy chciała odesłać jeden z uszkodzonych produktów. Dziwi ją jednak, że nie może reklamować torebki pod adresem któregoś z firmowych sklepów na terytorium naszego kraju.
Okazuje się, że sprzedawca nie musi mieć polskiego adresu na zwroty nieudanych zakupów przez Internet.
– Do realizacji zwrotu towaru musi być wskazany fizyczny punkt na mapie (podobnie jak przy serwisie gwarancyjnym). I może on być umiejscowiony za rogiem, ale też daleko od miejsca stałego pobytu konsumenta – tłumaczy Piotr Stańczak, dyrektor Europejskiego Centrum Konsumenckiego. Zaznacza, że najważniejsze w takiej sytuacji jest to, czy właściwa informacja została konsumentowi udostępniona w odpowiedni sposób i we właściwym czasie. Dodaje, że jeżeli klient zostaje uprzedzony, jak została zorganizowana sprzedaż (włączając zwroty), to nie ma podstaw, aby podważać daną praktykę handlową.
Klient przed dokonaniem transakcji powinien zatem upewnić się, jaki jest adres do ewentualnych reklamacji i zwrotów, jeżeli nie chce ponosić wyższych kosztów odesłania towaru. W przeciwnym razie może mieć pretensje tylko do siebie.