Gdyby trzy miesiące temu ktoś powiedział Grzegorzowi Schetynie, że kierowana przez niego Koalicja Europejska otrzyma ponad 38 proc. głosów w wyborach 26 maja, podejrzewam, że byłby szczęśliwy. Dziś jednak na takiego nie wygląda, gdyż rekordowa – 45-proc. – frekwencja dawała PO nadzieję na lepszy wynik.
To tylko jeden z przykładów mitów, które upadły w ostatnią wyborczą niedzielę. Wielu powtarzało, że wysoka frekwencja nie może sprzyjać PiS, tymczasem przyniosła tej partii rekordowy wynik. Zjednoczonej Prawicy udało się coś niezwykłego – ponad sześć milionów ludzi w całym kraju poszło na wybory, które nie mają z punktu widzenia ich codziennego życia szczególnego znaczenia. Poszli, by być usłyszani.
Upadł też mit, że gdy polskie społeczeństwo szybko się laicyzuje, a do Kościoła chodzi tylko jedna trzecia katolików, wojna religijna jest PiS nie na rękę. Jak wskazują dane podane przez serwis Polityka w Sieci, to właśnie mobilizacja szerokich mas społecznych w obronie wiary i tradycyjnych wartości była jednym z ważniejszych czynników, które wpłynęły na frekwencję. Czym innym jest bowiem ubolewanie nad grzechami w Kościele, czym innym jest polski ludowy antyklerykalizm, polegający na narzekaniu na księży, a czym innym jest tolerowanie ataku na sacrum. Zdjęcia celebrytów z bananami, Matka Boska z tęczową aureolą, atak na Kościół w wykonaniu Leszka Jażdżewskiego przed wystąpieniem Donalda Tuska czy gdańska parodia procesji Bożego Ciała – wszystko to przykłady pogardy części wielkomiejskich elit dla uczuć religijnych ich współobywateli. Rekordowa frekwencja pokazuje, że wiele osób postanowiło powiedzieć temu: „Dosyć!". Podobnym fenomenem jest rekordowy wynik Beaty Szydło, skądinąd matki młodego księdza – wykpiwanej przez część liberalno-lewicowej elity, ale będącej dla strony konserwatywnej symbolem swojskości.
Pogarda części liberalnych elit pomogła zmobilizować konserwatywne masy do głosowania. Strona liberalna jednak woli mówić o ogłupianiu narodu socjalem. Tyle tylko, że to, co dla zamożnych wyborców z wielkich miast jest socjalem, dla milionów ich współobywateli jest sygnałem tego, że państwo wreszcie zaczęło się o nich troszczyć. Dlatego też PiS udało się zmobilizować wyborców w ostatnim tygodniu, gdy Mateusz Morawiecki pojechał na kilka dni na tereny powodzi, by pokazać, że państwo jest po stronie zwykłych ludzi.
Mówienie o populizmie czy rozdawnictwie jest raczej intelektualną kapitulacją przed tym zjawiskiem, a nie próbą jego zrozumienia. Jeśli opozycja kiedyś chce rządzić, powinna to przeanalizować i wyciągnąć wnioski, a nie obrażać się na Polaków.