Mimo wcześniejszych oczekiwań Władimir Putin i Aleksander Łukaszenko nie podpisali w Soczi żadnego z kilkunastu dokumentów integracyjnych. Obaj prezydenci nawet nie wyszli do dziennikarzy po – jak można sądzić – burzliwych rozmowach. Dzień po wyjeździe białoruskiego lidera z Soczi Rosjanin przysłał mu jednak oficjalny telegram pozdrawiający z okazji 20-lecia integracji – jakby chciał przypomnieć, że nic nie jest jeszcze zakończone.
Oficjalnie prezydenci pokłócili się o ceny rosyjskiej ropy i gazu. Ale tak naprawdę walka trwa o przyszły zakres samodzielności Białorusi, a właściwie jej wiecznego prezydenta (i jego ewentualnego następcy). Łukaszenko groźnie zapowiada, że nie pozwoli na ograniczenie suwerenności kraju – czyli własnej.
Sprawa jest na tyle poważna, że wsparł się nawet znienawidzoną białoruską opozycją, której zezwolił na demonstracje w centrum swojej stolicy. Ale na protest przeciw integracji z Rosją dysydenci zdołali zebrać tam jedynie kilkaset osób. To może świadczyć o tym, że poprzednie represje Łukaszenki przeciw nim były skuteczne. Ale też – że Białorusinom nie spędza snu z powiek perspektywa połączenia z Rosją albo obojętny im jest dalszy los własnego dyktatora.
Jednak gdyby na ulice Mińska wyszły dziesiątki tysięcy ludzi, nie wiadomo, kto byłby bardziej przestraszony: Kreml, widząc eksplozję antyrosyjskich nastrojów u kolejnego sąsiada, czy sam „Batko". Jak każdy dyktator bowiem nie znosi tłumu, hałasu, bałaganu. Dlatego pozostają mu tylko zakulisowe manewry i intrygi.
Pół roku temu napomknął, że sam mógłby stanąć na czele zjednoczonej Białorusi i Rosji. Ostatnio kilku rosyjskich ekspertów podchwyciło ten pomysł, pisząc, że „należy Łukaszenkę uhonorować". Ale miejsce na Olimpie przygotowywane jest dla Putina, by mógł w ten sposób ominąć konstytucyjny zakaz kandydowania po raz kolejny na stanowisko prezydenta. Nie da się więc pogodzić ambicji obu prezydentów, któryś musi ustąpić.