W miniony czwartek ledwie 30 uratowanych z Zagłady zaproszono na uroczystości w jerozolimskim Yad Vashem. Pozostałe 770 miejsc przypadło politykom. W poniedziałek w Auschwitz świadków Shoah było siedem razy więcej. Miejsca starczyłoby dla tysięcy innych, ale do naszych czasów dożyło ich niewielu.
– Prawda o Holokauście nie może umrzeć. Nie ustaniemy w wysiłkach, aby świat nie zapomniał o tej zbrodni – napisał do przedstawicieli przeszło 60 krajów przybyłych do Auschwitz Andrzej Duda.
Być może zachęcony taką postawą prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier przed odlotem do Polski spotkał się z trzema byłymi więźniami. A Mark Rutte, jako pierwszy premier Niderlandów, wyraził skruchę z powodu udziału władz kraju w deportacji do obozów Zagłady trzech czwartych żydowskiej ludności królestwa. Do Auschwitz zdecydowały się przyjechać głowy państw, których reżimy kolaborowały w czasie wojny z Niemcami w przeprowadzeniu Zagłady, takich jak: Litwa, Słowacja, Węgry czy Belgia.
Od „Los Angeles Times" po „El Pais" w światowych mediach pojawiły się rozmowy z tymi, którzy przeżyli. Ich przesłanie było jasne: tego, co przewodniczący Światowego Kongresu Żydów Ronald Lauder nazywa „zenitem zła", dokonali Niemcy. Polska, która, zdawało się, postanowiła nie odpowiadać na prowokacyjne fałszowanie historii przez Władimira Putin, odnosiła więc wyjątkowy sukces.
– Nie chcemy kupczyć historią. Nic nie zastąpi obchodów w miejscu, gdzie dokonała się ta zbrodnia, w Auschwitz – mówił, wyraźnie usprawiedliwiając uroczystości z ubiegłego tygodnia prezydent Izraela Reuven Riwlin.