Dzięki temu ludzi prezydenta Borysa Tadicia chwalą dziś i Biały Dom, i sekretarz Rady Europy Jaap de Hoop Scheffer, i Javier Solana, a bośniackie Sarajewo tańczy przed kamerami.

Poniedziałkowe aresztowanie pozwoliło ekipie Tadicia upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Prawdziwą ofiarą tej akcji nie jest Radovan – posiwiały, zrezygnowany, udręczony, jeśli nie wyrzutami sumienia, to 13 latami ciągłej ucieczki – lecz Vojislav Kosztunica, główny antagonista Tadicia, dwukrotny premier. Człowiek, w którego rękach od 2004 roku koncentrowała się kontrola nad serbskimi służbami specjalnymi.

Karadżicia aresztowano kilkadziesiąt godzin po zmianie szefostwa tych służb. A to może bardzo skompromitować Kosztunicę, który nie potrafił (nie chciał?) doprowadzić do zatrzymania okrutnego lidera bośniackich Serbów. Niewykluczone, że ten uboczny efekt został skalkulowany przez nowy rząd.

Niezależnie od intencji obu stron wewnątrzserbskiego sporu Belgrad wreszcie wykonał swoją powinność. To dobrze. Brak współpracy z haskim Trybunałem był bowiem główną przeszkodą na drodze demokratycznej Serbii do uzdrowienia jej relacji z Zachodem od początku XXI wieku.

Nie powinniśmy jednak zapominać, że w ostatnich miesiącach pojawiła się kolejna, znacznie trudniejsza do rozwikłania kwestia: przyszły status Kosowa, z którego utratą rząd serbski nie może i nie chce się pogodzić.