Ze słów Blumsztajna wynika, że Borowski jest ofiarą dziennikarskiego spisku: „Newsweek” szczuł niewinnego człowieka pomówieniami, a zarzuty „Rzeczpospolitej” „dotyczą przestępstwa, które nie zaistniało” — twierdzi Blumsztajn. Chodzi o to, że napisaliśmy, iż jeden ze świadków w aferze byłego ministra sportu, Tomasza Lipca, obciążył w swoich zeznaniach Borowskiego. Jak rozumiem, redaktor „Wyborczej” uważa, że zeznań świadków streszczać nie należy – przynajmniej póki mówią rzeczy, które się mu nie podobają.
Michał Borowski – jako żywo - nie figurował na liście etatowych pracowników „Rz”, więc my go zwolnić nie mogliśmy. Spisek anty-Borowski wydaje się jednak poważny, bo wyrzucając go z roboty w NCS maczali palce premier Donald Tusk i minister sportu Mirosław Drzewiecki. Zatem konspiracja była potężna, a krzywdzonego przez taki „układ” bronić trzeba bezwzględnie.
Zadziwiają mnie jednak metody obrony. Blumsztajn ogranicza się bowiem do wyliczenia (niepełnego, bo grzeszki Borowskiemu wyciągał jeszcze „Wprost”) zarzutów wobec byłego szefa NCS publikowanych w prasie i stwierdzenia, że nie wyglądają za poważnie. Konsekwentnie więc wzywa do ich badania przez CBA — instytucji, jak wiadomo, powołanej do prowadzenia spraw niepoważnych.
Argumentów merytorycznych w obronie Borowskiego u Blumsztajna już nie ma, poza szczerym przekonaniem, że to fajny gość, bo wiele razy dzwonił do „Gazety” i wciąż „dyskutujemy o sprawach, którymi się zajmował”.
Wygląda na to, że prócz dziennikarstwa śledczego, społecznego, reportażowego itp wykluwa się na naszych oczach nowy gatunek zawodu — dziennikarstwo wydawnicze. Polega ono na tym, że – zamiast sprawdzić, czy wydarzenia miały miejsce, czy zarzuty maja sens, czy ktoś faktycznie zeznał coś, albo nie zeznał – autor napisał, co mu się wydawało. Sewerynowi Blumsztajnowi wydawało się na przykład, że z zarzutów „pracy w szwedzkich spółkach” Borowski wytłumaczył się „chyba dość przekonująco”.