Były patriotyczne uniesienia, gdy Hillary Clinton "niespodziewanie" wyszła na środek sali i "w przypływie emocji" przerwała głosowanie, stawiając wniosek, by zatwierdzić kandydaturę Obamy przez aklamację. Był "historyczny moment", kiedy sala "spontanicznie" się do wniosku przychyliła. Była "fiesta", gdy tańcem uczczono tę decyzję.

Niedługo potem ceniony aktor Bill Clinton wniósł swym gorącym poparciem dla Obamy elementy zarówno humorystyczne (wiadomo, jak bardzo zły jest na Obamę), jak i heroiczne (mimo wszystko się przemógł).

Kandydat na wiceprezydenta Joe Biden dorzucił wraz ze swą liczną rodziną rozbudowany wątek melodramatyczny – tak skutecznie, że kamera śledząca twarz Michelle Obamy mogła wreszcie dokonać zbliżenia na dwie wielkie łzy spływające z jej oczu.

Nie zabrakło też suspensu. Od początku konwencji jej główny bohater był z uczestnikami jedynie duchem, zmierzając ku Denver przez przepastne równiny Ameryki. Niczym w dzieciach, które wypatrują w Wigilię Świętego Mikołaja, w uczestnikach konwencji narastało pełne podniecenia oczekiwanie. Już w środowy wieczór wszystkich czekała "niespodzianka". – Z ostatniej chwili: Obama słucha przemówienia Bidena gdzieś w budynku – donosiły stacje telewizyjne. Gdy wreszcie się pojawił, publiczność przeżyła ekstazę.

Widzowie nie powinni rozpaczać: już za parę dni kolejny serial pt. "Konwencja republikańska". Aktorzy inni, ale rozrywka z pewnością nie gorsza.