Zmiana konstytucji (przy niezbędnym wsparciu opozycji), wyznaczenie szczegółowego harmonogramu przyjęcia euro oraz wprowadzenie złotego do systemu ERM2 – wszystkie te działania uspokoiłyby inwestorów, a rząd zmusiłyby do trzymania w ryzach budżetu.
Nie łudźmy się – o wiarygodności i sile państwa świadczą dzisiaj głównie zdrowe finanse. Niemcy rosną w siłę i nie najgorzej radzą sobie z dzisiejszymi zawirowaniami m.in. dlatego, że udało im się zbilansować budżet. Ameryka zaś traci reputację i chwieje się w posadach, bo zadłużyła się po uszy. W naszym regionie szwarccharakterem są Węgry. Kiedy Polska ograniczała w ostatnich latach deficyt budżetowy, socjaliści rządzący w Budapeszcie doprowadzili swoją piękną ojczyznę na skraj bankructwa.
Jeżeli chcemy zachować wiarygodność jako kraj bezpieczny dla inwestorów, powinniśmy przede wszystkim dbać o to, by nasze zadłużenie malało, a nie rosło (a przynajmniej rosło w wolniejszym tempie). Kryteria z Maastricht wymagają w tym względzie dużej dyscypliny. Zakotwiczenie Polski w strefie euro będzie oznaczało, iż żaden następny rząd nie pofolguje sobie w rozdawaniu pieniędzy na lewo i prawo, bo po prostu nie będzie to możliwe.
W dobie gospodarczego zwolnienia pojawia się oczywiście pokusa, by machnąć ręką na euro i w imię zachowania spokoju społecznego pogłębić deficyt. Jednak politycy powinni wreszcie pójść pod prąd i zacisnąć pasa podczas bessy. Bo kiedy wróci hossa, znowu nikt nie będzie miał ochoty na ograniczanie wydatków państwa.
Wygląda na to, że nic innego nie jest w stanie powstrzymać polityków przed pożyczkowym rozpasaniem. Euro sprawi, że nasze wnuki i prawnuki będą miały mniejszy dług do spłacenia. To gra warta świeczki.