Od 1918 roku do dziś mieliśmy jeszcze parę przełomów. Straciliśmy niepodległość w 1939 roku, a po wojnie zamiast niepodległej Rzeczypospolitej była przez kilkadziesiąt lat PRL. Właściwie powinniśmy więc obchodzić odzyskanie niepodległości po upadku komunizmu – ale tu też jest kłopot z datami. 4 czerwca 1989 roku jako rocznica wyborów wolnych tylko w jednej trzeciej nie bardzo się nadawał, 24 sierpnia 1989 roku, gdy powołano gabinet Mazowieckiego, też nie bardzo wchodził w grę, bo w składzie rządu byli generałowie Kiszczak i Siwicki. Równie niefortunne byłyby kolejne daty, choćby pierwszych wolnych wyborów z 1991 roku – bo niepodległa Polska już wtedy istniała.
Dlatego wciąż obchodzimy 11 listopada – datę po trosze wyciągniętą z kapelusza w II RP i z obecną III Rzecząpospolitą niewiele mającą wspólnego.
I choć to jedynie data symboliczna, to taki dzień powinno mieć każde państwo. Dla Polaków to okazja, aby wszyscy choć raz do roku mogli zerknąć w przeszłość i uświadomić sobie, że niepodległość nie jest nam dana na zawsze. Okazja, aby przypomnieć sobie, jakie ofiary ponieśli nasi ojcowie i dziadkowie, żebyśmy mogli wywieszać na domach biało-czerwone flagi, żeby w każdym urzędzie wisiał orzeł w koronie. Aby zrozumieć, że bycie Polakiem oznacza coś więcej niż cieszenie się z dobrobytu i ciepłej wody w kranie.
W dniu Święta Niepodległości wolno – a nawet należy – używać patetycznych słów. Oczekujemy takich słów od polityków. Ale powinniśmy oczekiwać więcej. Aby – bez względu na polityczne barwy – pokazali, że akurat tego dnia Polska jest jedna. Aby Lech Kaczyński potrafił zaprosić na obchody święta Lecha Wałęsę. Aby Donald Tusk tej gali z pogardą nie bojkotował.
Bo to nie jest święto ani Wałęsy, ani Tuska, ani Kaczyńskiego. To Święto Niepodległości.