Wyścig o to, kto się bardziej zasłuży w pomaganiu Haitańczykom, jest żenujący. Dotychczas wydawało się, że prowadzą w nim gwiazdy ekranu i estrady, które każdy datek okraszają stosownym oświadczeniem dla prasy. Amerykańskie gazety tworzą nawet rankingi najhojniejszych celebrytów: Madonna dała tyle, George Clooney tyle, a Leonardo DiCaprio tyle.
Jednak państwa rywalizują o to miano równie zaciekle. Oprócz Francuzów także Brazylijczycy oraz niezastąpiony Hugo Chavez potępili postawę Waszyngtonu. Czy słusznie?
Owszem, Amerykanie mają w dyplomacji skłonność do aroganckich zachowań, nie usprawiedliwia to jednak arogancji Paryża. Francuzi od lat cierpią na kompleks, z którego nie mogą się wyleczyć. Walczą do upadłego z anglicyzmami w swoim języku, walczą z Hollywood, chcieli za publiczne pieniądze stworzyć własnego Google'a (o nazwie Quaero), sprzeciwiali się wojnie w Iraku i krytykowali projekt tarczy antyrakietowej. Pól konfliktu między oboma krajami jest bez liku. A teraz mamy kolejny spór: który darczyńca zyska większe uznanie społeczności międzynarodowej.
Port-au-Prince dotknęła klęska niewyobrażalna. Państwo, które dotychczas działało źle, przestało funkcjonować w ogóle. Amerykanie zajęli lotnisko w haitańskiej stolicy, bo chcieli jak najszybciej uruchomić pomoc dla poszkodowanych. Wysłali marines, by pilnowali porządku na ulicach miasta. Nie ma znaczenia, czy opatrywaniem rannych zajmą się lekarze z Nowego Jorku czy z Marsylii. Nie ma znaczenia, czy na wyspę pierwsze dotrą paczki od George'a Clooneya czy od Carli Bruni.
Francuzi po raz kolejny stracili okazję, by siedzieć cicho.