Nie chodzi mi oczywiście o rodziny czy przyjaciół, nie chodzi nawet o media. Dziwi mnie tylko, że politycy tego kalibru mają w Polsce takiego pecha. Żaden nie doczekał się biografii. Ani grubego naukowego tomiszcza, ani popularnego czytadła, ani zbioru dokumentów o sobie, ani skandalizującej opowieści nieuciekającej od niedyskrecji w życiu prywatnym. Nic, zero, null.
Owszem, pojawiają się w Polsce książki o Jarosławie czy Lechu Kaczyńskich, ale ich autorami są dziennikarze (nawet jeśli z wykształcenia zarówno Piotr Zaremba, jak i Piotr Semka są historykami). Owszem, można kupić biografie Wałęsy czy Walentynowicz, książki o SKS czy "Ruchu", ale toż to żadne prace naukowe – one są pisane z pozycji ipeenowskich! A jak piszą "historycy z IPN-u", ta parszywa podgrupa podszywająca się pod historyków bezprzymiotnikowych, to my wiemy i nie musimy, a nawet nie powinniśmy tego czytać, by sobie zdanie wyrobić. Ale są przecież w Polsce historycy inni, którzy nie zadowalają się półprawdami esbeckich archiwów, którzy nie wierzą w prawdomówność zdegenerowanych bezpieczniaków. Niestety, oni też milczą.
– Chcesz, żebym tak szybko skończył karierę? – roześmiał się jeden z profesorów, gdy spytałem, czemu nie napisze biografii Bronisława Geremka. Nie rozumiem. Co mu grozi? Nie jest przecież ipeenowcem. Na wieść o jego pracy Donald Tusk nie powtórzy więc, że winny "tego skandalu zostanie bezlitośnie rozliczony", bo takich rzeczy "nie wolno robić" – jak raczył się wyrazić na wieść o książce Cenckiewicza i Gontarczyka szkalujących samego Lecha Wałęsę.
Czemu – pytam serio – nie zajmą się tym choćby tacy historycy, jak Andrzej Friszke czy Paweł Machcewicz? Warsztatu obu profesorom wszak nie brakuje, dorobek mają niepodważalny, ciekawym, jak potraktowaliby białe plamy w życiorysach naszych wielkich.
To milczenie jest symptomatyczne. Każe podejrzewać, że krytyka "różnych Zyzaków i Cenckiewiczów" nie jest powodowana złym zdaniem o ich książkach. Że raczej chodzi o to, by o pewnych ludziach po prostu nie pisać.